/
Małgorzata Jurczak

Biogram

 

Małgorzata Jurczak (1977) – poetka, pisarka, autorka scenariuszy filmowych. Ukończyła kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim, Podyplomowe Studium Scenariuszowe przy Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi oraz Podyplomowe Studium Wydawnicze. Laureatka i posiadaczka wielu wyróżnień literackich, m. in. I miejsca w konkursie poetyckim im. Anny Świrszczyńskiej (1999) oraz I miejsca w konkursie na książkę poetycką Debiut Roku 2000 zorganizowanym przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Publikowała w prasie kulturalno-literackiej m. in. w „Studium” i „Pro Arte”. W 2002 roku zadebiutowała tomem poezji "Temu co jest", w 2008 roku ukazał się jej pierwszy tom prozy "Karmin". 2009 rok przyniósł jej pierwszą nagrodę w konkursie na scenariusz oryginalny pt. "Dziwoląg" w finale konkursu Trzy Korony – Małopolska Nagroda filmowa.  Mieszka we Wrocławiu.. 

 

Twórczość

 

Poezja:

"Temu, co jest" (2002).

 

Proza: 

"Karmin" (2008).

 

Inne:

"Motyle dzienne, motyle nocne" (2014).

 

/
Próbka

 

Karmin (fragment)

 

Szymon to typ twardziela (a ściślej – tak chciałby być postrzegany), który w dzieciństwie ćwiczył w samotności swojego pokoju krok Clinta Eastwooda, żałując, że nie ma pałąkowatych nóg i bez efektu marszcząc czoło, aby uzyskać efekt zoranej życiem twarzy. Był za to, jak znany aktor, wysoki i szczupły, co więcej – posługiwał się doskonale przez lata wyreżyserowanym spojrzeniem człowieka, którego nic nie zaskoczy. Słuchał o tronie samobójcy oparty o kuchenny parapet i uśmiechał się, bo naiwność Darii zawsze wywoływała w nim rozbawienie. Samobójcy nie czekają na śmierć w ten sposób. No chyba, że wszyscy nimi jesteśmy. Mało to razy sprawdzał swoją “podatność” na śmierć dociskając pedał gazu na pustej mokrej szosie albo zapadając się w siebie pod wpływem alkoholu czy narkotyków? W przekraczaniu granic ryzyka jest coś z siedzenia na tym jej tronie, ale to wcale nie świadczy o samobójczych tendencjach, wręcz przeciwnie.

Daria pomyślała, że on nic nie rozumie, jakby myślał innym torem, jakoś obok. Chcąc ukarać Szymona za tę jego odmienność, a może bardziej za ironiczny wyraz twarzy, którym ją poczęstował, nie opowiedziała mu o tym, co stało się tego dnia w pracy, choć pewnie by go to zainteresowało. Wzruszyła ramionami i poszła do siebie.

Doktor Balicki wypadł z gabinetu jak oparzony, więc nie zdążyła zamknąć strony dachołazów, a przecież nie powinien widzieć, że interesuje ją aktywność tak pozbawiona sensu jak wędrówki po miejskich dachach. Od przyjazdu nie była na żadnym, nie odwiedzała też strony i akurat kiedy zrobiła to po raz pierwszy, musiała zostać na tym przyłapana. Wbrew tym obawom, doktor nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany jej internetowymi wędrówkami. Zazwyczaj opanowany, teraz czoło miał zmarszczone, a duże z natury nozdrza wydały jej się jeszcze większe i dziwnie rozedrgane. Zmienionym głosem wyjaśnił, że właśnie dostał wiadomość – jego żona jest w szpitalu, musi tam natychmiast jechać. Prosił, żeby zamknęła gabinet i odwołała dwóch pacjentów, z którymi był tego dnia jeszcze umówiony. Wybiegł. Zajrzała do gabinetu, żeby w drzwiach natknąć się na przejmujące spojrzenie pacjenta, z którym doktor odbywał sesję w momencie gdy odebrał telefon z wiadomością o żonie. Trudno było na oko określić jego wiek – mógłby być zarówno dwudziesto- jak i czterdziestolatkiem. Przetarł chustką zroszone czoło. Wymamrotał sam do siebie kilka słów, których początkowo nie zrozumiała, ale zaraz miały okazać się znaczące.

– Znowu to samo, znowu to samo, nawet tutaj...

Wyszedł nie mówiąc do widzenia; wycierał tylko spocone czoło, choć w pomieszczeniach poradni była klimatyzacja. Miała już zamknąć drzwi i poszukać numerów telefonów pacjentów umówionych na późniejsze godziny, kiedy spostrzegła na biurku rozłożony notatnik, w którym doktor musiał notować przebieg sesji. Podeszła, żeby go zamknąć, uchronić tajemnicę lekarską przed niepowołanymi oczami, na przykład sprzątaczki, która wieczorem wejdzie do gabinetu. Wystarczyło kilka słów, żeby przykuć jej uwagę do tekstu: „nasilające się poczucie sprawstwa rzeczy, nieszczęść”. Przebiegła wzrokiem po wszystkich zdaniach widocznych na otwartej stronie i z poczuciem winy pomieszanym z podnieceniem zamknęła zeszyt. Z zapisków doktora wynikało, że pacjent, który opuścił poradnię z potem perlącym się na czole, cierpi na urojenia polegające na przekonaniu, że to co dzieje się wokół niego, zwłaszcza złe rzeczy, ma z nim coś wspólnego - on je niechcący sprawia, jak bóg, któremu świat wymknął się spod kontroli. Wczoraj „spowodował” pożar, w którym zginęło dwoje ludzi. Przechodził koło kamienicy i patrzył na nią dłuższą chwilę, bo spodobało mu się czerwone światło kładące się na ceglanej elewacji, a wróciwszy do domu oglądał ją w lokalnych wiadomościach pożeraną przez płomienie.

Gdyby ktoś teraz obserwował Darię, musiałby zauważyć, że zbladła. To był czerwiec, właśnie zaczynały się wakacje, zaraz po czwartej klasie. Sąsiad mieszkający na tej samej ulicy, przy której stał dom Darii, wdrapał się na czereśnię, żeby pozbierać wyjątkowo dorodne tego roku owoce, a wtedy  złamała się pod nim i spadł. Kiedy uderzył o ziemię, usłyszała trzask, nie wiadomo – gałęzi czy jego kości. Złamał kręgosłup i przez resztę życia, prawie piętnaście lat, leżał jak kłoda w łóżku, patrząc jak wiosną rozkwita, latem rodzi a jesienią obumiera za oknem nieszczęsna czereśnia. Daria nie mogła zrozumieć, dlaczego nie kazał jej ściąć. Ale najdziwniejsze było to, że wtedy, tamtego dnia, kiedy była świadkiem całego zdarzenia, dotarło do niej, że stało się, ponieważ na to patrzyła. Przyglądała się sąsiadowi wspinającemu się na drzewo, jakby wiedziała, co się stanie i w jakimś sensie czekała na to. Poczucie winy pojawiło się nie wiadomo skąd, ale było tak silne, że nie sposób było mu zaprzeczyć. A skoro nie można zaprzeczyć poczuciu winy, to nie można też zaprzeczyć winie, przynajmniej kiedy się ma jedenaście lat. Jak tylko karetka na sygnale wioząca sąsiada do szpitala zniknęła za rogiem, dzieciaki z okolicy rzuciły się zbierać połamane gałęzie, oblepione owocami. Chłopak, który się za nią wtedy kręcił, przyniósł jej jedną z tych gałęzi, dumny ze zdobyczy. Dała się namówić na zjedzenie kilku czereśni i poczuła, jakby w tym momencie zatruła się złem, które się przez nią zmaterializowało. Czereśnie smakowały jak żelazo. Kilka lat później, kiedy jedząc czereśnie, przypomniała sobie tamten smak i tamto zdarzenie, zrozumiała, że nie ma odwołania, ono będzie zawsze obecne w życiu – tamto cierpienie, strumień nieszczęścia, jak jakaś skaza, pęknięcie oddzielające beztroskę od bólu, dzieciństwo od dorosłości.

Zdumiewająca sprawa – pomyślała zamykając gabinet - ma się wrażenie wpływu na bieg wydarzeń naokoło, tylko to, co się przydarza nam samym, przydarza się bez naszego udziału i woli. Ciekawe, czy spocony mógłby to potwierdzić.

 

 

Małgorzata Jurczak