Grzegorz Czekański: Stopień zero słuchania
„Nagle, jak wryty, stanął przed bramą pewnego domu; zobaczył na własne oczy coś zupełnie niepojętego: przed domem zatrzymała się kareta; otworzyły się drzwiczki; wyskoczył, zginając się, pan w mundurze i wbiegł na schody. Jakież było przerażenie a zarazem i zdumienie Kowalewa, gdy poznał, że był to – własny jego nos![1]”. To Mikołaj Gogol i opowiadanie Nos, w którym asesor kolegialny Kowalew budzi się pewnego dnia bez owego narzędzia do powonienia, z gładką powierzchnią na twarzy, zamiast, by tak powiedzieć, węszącego organu służącego do definiowania zapachów. A nos, jak to u Gogola, swoimi drogami chodzi.
Ale przecież nie tylko nozdrza mają taką właściwość, bo przyjrzyjmy się zupełnie innym, a jednocześnie podobnym tego typu przypadkom. „Jestem piersią. Zjawisko, które opisano mi jako ‘bryłowaty naciek hormonalny’, ‘wewnątrzwydzielniczą katastrofę’ i ‘hemafrodyczny wybuch chromosomów’, zaszło w moim ciele między północą a czwartą nad ranem 18 lutego 1971 roku; na skutek tego przeobraziłem się w gruczoł piersiowy, jaki, przypuszczam, mógłby się tylko przyśnić lub pojawić na obrazie Dali[2]”. Macie rację, jeżeli domyślacie się, że to z kolei Philip Roth, który mniej lub bardziej świadomie uwspółcześnił i po swojemu nacechował Gogolowski motyw odrębności ciała, jego rozczłonkowania i jego metamorfozy. Mówiąc krótko, Roth ma Nos w nosie i w głębokim poważaniu, bo interesują go bardziej godne uwagi (najczęściej zaokrąglone) partie ludzkiego (najczęściej kobiecego) ciała.
Do powyższej, skromnej kolekcji cielesnych metamorfoz moglibyśmy dodać jeszcze choćby Kafkowską Przemianę („Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, że zmienił się w łóżku w potwornego robaka”), ale nie o to nam idzie.
No właśnie, bo o co w tym wszystkim chodzi? Jak się ma do powyższego Adam Poprawa? Bez paniki, po kolei. Chcę przez to powiedzieć, że ów wrocławski krytyk (literacki muzyczny, filmowy), mógłby u powyższych autorów zostać obsadzony jako bohater ich książek. Ale nie w charakterze nosa, ani nie – broń Boże – piersi. Więc jako kto/co? – spytacie.
Mam tu na myśli, że Poprawa, wrocławski historyk literatury, tłumacz, juror nagrody Silesius, eks-poeta, ale wciąż aktywny melo- i kinoman; sympatyk załogi żółtej łodzi podwodnej („The Beates. Ja z nich wszystek”), sypiący z rękawa Joycem („First we feel. Then we fall”), ale i ceniący szalenie Białoszewskiego czy Lodge’a; słowem, że ten nosiciel postflanelowych koszul w kratę, księgarniany obieżyświat[3], i co tam jeszcze by o nim nie powiedzieć – spokojnie mógłby zostać obsadzony jako bohater czy to Gogola, czy Rotha, czy Kafki. W jakiej roli? Odpowiedź jest jednoznaczna: w roli Ucha[4].
No dobrze, ale to dopiero początek, bo w zasadzie w każdym omówieniu Walców wolnych, walców wolnych kładzie się nacisk na wyostrzony słuch Adama Poprawy. Zresztą, wszędzie pojawia się wzmianka o sztuce podsłuchiwania, w której ten autor się lubuje – i którą w języku utrwala. Dla przykładu, Piotr Śliwiński: „Ponieważ stosowniej jest podsłuchiwać, niż podpatrywać (dlaczego właściwie?), więc Poprawa trenuje głównie narząd słuchu. Jego dziennik słyszącego – gdyby szukać innej nazwy dla książki, to ta byłaby w sam raz – prowadzony od zimy 2004 do wiosny 2007 r., wydaje się sprawozdaniem z cichej wojny przeciwko porządkowi (łudzące podobieństwo do chaosu nie jest przypadkowe), w którym dla takich jak on nie ma miejsca”[5]. Dla takich jak on – czyli dla inteligentów.
I rację ma felietonista Śliwiński, mimo że przecież inteligent w Walcach wolnych nie zyskuje nowej przestrzeni uczestnictwa na linii jednostka/społeczeństwo. Nie o znalezienie nowej przestrzeni tu idzie. OK., na pierwszy rzut oka w sposób modelowy wybiera wycofanie, oblega pozycję dalszego dystansu, jednak na tyle niedaleką, że umożliwiającą wyłapywanie dźwięków na odpowiednim poziomie odbioru. Ponadto, jeżeli zgodzić się z Poprawą, który mówi w wywiadzie wprost: „(…)może dzisiaj w Polsce ten, kto się czuje inteligentem, jest już tak naprawdę klerkiem? Bardziej analitykiem niż społecznikiem?”[6]; jeżeli przyjąć, że inteligent/klerk występuje zazwyczaj w miejscach odosobnienia, a każdy kontakt ze zbiorowością związany jest z odczuciem pewnej takiej nieśmiałości, to sposobem odnalezienia się w tej zbiorowości będzie przetworzenie jej w literaturę. Wróć: będzie to próba przekonania się, czy – i na ile – język jest w stanie utrwalić i sprostać rzeczywistości, której się dotknęło. Poczuło. Usłyszało.
W tym ujęciu Walce to zbiór krótkich próz obliczonych na sprawdzanie wytrzymałości języka (szczególnie mówionego, ale raczej w formie bliskiego skórze gadania niż pijanej paplaniny), który próbuje doświadczeniu nadać literacką formę. A jaki jest patent Adama Poprawy na zrealizowanie takiego zamierzenia? „Jak by to zapisać?/– Żższy-żższy – ciche, podwójne gwizdnięcie i głos. – Walkiria, chodź!” (Zza okna). Albo sąsiadujący tekst: „Handlarka pod cmentarzem, z zydelka/– Jadzia, chodź, jak jesteś na chodzie, bo mi się nie chce wstadź” (Instrumentacja do końca). Równie warte uwagi są maksymalnie skondensowane, zbite, ale trzymające się jednego porządku frazy kawałki Walców, szczególnie te skonstruowane za pomocą nadnaturalnej, że tak powiem, pracy semantycznej spójników, zaimków, przyimków, które ze zwyczajowej pozycji niedocenianych dodatków, określników w zdaniu – przebijają się u Poprawy na pierwszy plan[7]. Tak to się robi: „Świat, jaki jest, każdy, jaki jest: przez się, naocznie, tautologicznie, niepewnie, dotykalnie, na pewno: dotkliwie,/i/ja mam tu pewne zamiary,/lepiej by było: miałbym, zapewne nie pewne, i zamiast i./Ale i/lepiej brzmi.” (Żeby nie ale). Tak, ten autor nobilituje językowy drobiazg, pracuje na niedomówieniach, unika wszelkich domknięć, polegając – i takie jest chyba założenie czytelnicze pisarstwa Poprawy – na domyślności czytelnika-inteligenta, co oznacza po prostu odbiorcę inteligentnego.
Jednym z krytycznoliterackich komunałów – dotyczących najczęściej poezji – jest powiedzenie: gra słów. Jak mogliśmy się przekonać powyżej, w przypadku Walców wolnych należałoby ten frazeologizm zmienić na grę zaimków, przyimków, liczebników i całej reszty, bo niejednokrotnie odbywa się ona na poziomie niższym – lecz nie: gorszym – niż słowo. Nie oznacza to, że wszystkie tego typu operacje na składni kończą się powodzeniem, bo czasami te próby sprawiają wrażenie nadmiernie wykoncypowanych popisowych numerów, narażonych na zarzut przekombinowania. Zazwyczaj jednak Adam Poprawa nie zostawia rzeczywistości, światowi, życiu i ludziom żadnych złudzeń: udaje mu się bez większych problemów znaleźć językowy ekwiwalent na ten piętrzący się fenomen, który składa się na rzeczywistość.
Zwróćmy jeszcze uwagę na intertekstualny żywioł pisarstwa Adama Poprawy. Wymienia się tu najczęściej dwóch oczywistych patronów – o imionach Miron i James – ale, mam wrażenie, są to często pobieżne i dość szablonowe skojarzenia, które warto by rozwinąć. Po pierwsze – Białoszewski, szczególnie jego Szumy, zlepy, ciągi. Że zapis codzienności w jej najmniejszych wymiarach, wydobycie ze zwykłej szarówki barwnego niuansu i zachwycenie się nim, to rzecz wiadoma. A humor? Jasne, że tak. Obaj opierają się na sytuacyjności, na dychotomiach, nałożeniu niewspółgrających kontekstów albo przeciwnie, uniezwykleniu do bólu zwyczajnych sytuacji, dzięki czemu naprawa odkurzacza, stanie w kolejce do sklepu, rozmowa ze sprzedawcą czy towarzyszący w tym ogonku (pamiętamy Konwickiego?) inni stacze – wytwarzają wrażenie dziwności i współtworzą zdarzenia niezwykłe.
O ile jednak u Białoszewskiego dominuje ciągły zachwyt i mocno wyczuwalne podniecenie, to u Poprawy mocny i zdecydowanie bardziej aktywny jest żywioł ironii. O ile więc Białosz bierze się z tą zwyczajną niezwykłością za bary, lubi być w centrum dziania się, o tyle u drugiego wyczuwalna jest tendencja do odskakiwania, wyślizgiwania z klinczu. Tak, Adam Poprawa dba o zachowanie odległości, lecz chyba nie w celu bezpieczeństwa – po prostu obrzeża to jego naturalne miejsce występowania.
A jak się sprawy mają z Joycem? Mam wrażenie, że tutaj rzecz jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo Poprawa jest nadświadomym czytelnikiem autora Finnegans Wake, a fakt, że go również tłumaczył, sprawia, że te związki siedzą faktycznie głęboko. Jeżeli spojrzeć na krytyczny odbiór tego aspektu Walców wolnych, walców szybkich, mamy znów nierozpoznaną sytuację – zazwyczaj wzmiankuje się jedynie o Joyce’owskich sympatiach Poprawy, w sytuacji gdy przetłumaczone przez niego Epifanie pod wieloma względami przypominają strukturę Walców. Najlepiej przy tej okazji będzie zacytować samego wrocławskiego autora, a dokładniej – fragment szkicu towarzyszącego wspomnianym jego przekładom.
Poprawa wpierw przytacza tam jedną z epifanii ze Stefana Bohatera:
„Młoda kobieta (lekko przeciągają słowa): …O, tak… byłam… w… ka… plicy…/Młody mężczyzna (niedosłyszalnie): …ja… (znów niedosłyszalnie)… ja…/Młoda kobieta (miękko): …O… ale ty jesteś… strasz… na szel… ma…”.
Następnie zaś komentuje to przytoczenie: „Wśród Epifanii wiele jest takich, które składają się wyłącznie z zapisu dialogu i oszczędnych didaskaliów. Nie są może aż tak surowe jak powyższa, niemniej współtworzą tę samą literacką ideę. Przecież w tym urywku rozmowy, zapisanym zresztą w postaci szczątkowej, nie chodzi wcale o rekonstrukcję całego spotkania dwojga bohaterów. Czytelnik nie musi wiedzieć, ani kim są, ani o czym rozmawiają. Nie musi wcale domyślać się niedosłyszanych słów w replice mężczyzny. Nie jest takie ważne, czy został nazwany szelmą, bo usiłował się wykpić, czy też z innego powodu. Cała ta scenka spełnia się sama w sobie, nie jest ilustracją na przykład kondycji społecznej dublińczyków. Liczy się to, że coś zajęło uwagę Stefana, a/i przede wszystkim: że zostało przez Joyce’a zapisane.
I jest to epifania Białoszewska”[8].
Czy tylko mnie się wydaje, że można – a może i trzeba – ten fragment potraktować w charakterze autokomentarza, które mówi tyle o Joysie, co o prozie Adama Poprawy?
„Każde pisanie ma zamknięty charakter obcy językowi mówionemu. Nie jest narzędziem komunikacji ani otwartą drogą, którą kroczyłaby jedynie intencja języka. Cały bezład ujawnia się poprzez mowę i wprawia ją w ów pochłaniający ruch, który trzyma ją w stanie zwłoki. Pisanie natomiast jest językiem zahartowanym, który karmi się sam sobą (…)”[9] – pisze Roland Barthes w Stopniu zero pisania. Wbrew temu dodajmy jednak, że mariaż mówienia z pisaniem w Walcach wolnych, walcach szybkich nie dość, że się udał, to ma się znakomicie. Bez oglądania się na innych: osobnie i samosobnie. I świeżo. To wszystko dzięki stopniowi zero słuchania? Coś w tym musi być. Ta proza to Kwinto z Vabank, trzymający się za Ucho: żałujesz, że nie potrafisz mieć takiej klasy.
Grzegorz Czekański
[1] Mikołaj Gogol, Nos, [cyt za:] http://www.pbi.edu.pl/book_reader.php?p=2560&s=1.
[2] P. Roth, Pierś, tłum. H. Cieplińska-Bojarska, „Literatura na Świecie” 1974, nr 10, s.?
[3] „Studentka chce u mnie pisać pracę licencjacką. No cóż. Interesowałaby ją najnowsza proza. Co by tu? Na szybko wymyśliłem Dawida Bieńkowskiego. Następnym razem zwierzyła się z dialogów księgarnianych. /– Czy jest Jest albo Nic. /Cudzysłowów nie widać, kursywy też nie” (Grunt to dobrze zaciąć).
[4] Piszę to ze świadomością, że Adam Poprawa jest autorem Ody do własnego nosa, gdzie napędza narrację takim trickiem: „W sumie więc nie poszedłem. A gdy w gazecie stwierdził, że czas szybko ucieka, i jeszcze pokropił wielokropkiem, to z uznaniem przypatrzyłem się w lustrze mojemu nosowi”. Zob. Walce, s.66.
[5] P. Śliwiński, Być uchem, „Tygodnik Powszechny” 2010, nr 11 (dodatek „Magazyn Literacki”).
[6] Ja wszystek z Beatlesów, z Adamem Poprawą rozmawia Juliusz Kurkiewicz, „Gazeta Wyborcza” z 22 czerwca 2010.
[7] O skali tej praktyki tytułowania poszczególnych Walców może nam powiedzieć telegraficzny przegląd wybranych tytułów, wśród których odnaleźć można choćby takie: W tejże też; Żeby nie ale; A jakby już, to to jak?; A na dodatek; O w; Też; Trzy, zaraz, czwarte też; A prawie o szóstej; Z kimś, do kogoś; Tamże; Zaokiennie, przy otwarciu.
[8] A. Poprawa, Niecałą mahamanwantarę później, „Literatura na Świecie” 2007, nr 11-12, s.30.
[9] R. Barthes, Stopień zero pisania, tłum. K. Kot, Warszawa 2009, s.27.
Jacek Bierut: Walce
Mówi się i pisze o Adamie Poprawie, że ma świetne ucho, słyszy, wychwytuje niuanse mowy ulicy (ale też gadaniny inteligenckiej), można do tego dodać, że nie tylko jest czuły na znaczenia, ale i wędrówkę znaczeń, na ich modyfikacje wynikające z samej melodii i z sytuacji wypowiadania. Oczywiście, sądy te nie są bezpodstawne, ale to zubożone odczytanie „Walców wolnych, walców szybkich”. Prowadząc spotkanie z autorem, spytałem go, jak sądzi, dlaczego jego książka jest niegrzeczna. Bardzo sprytnie wybrnął, zaczynając od stwierdzenia dziwności sytuacji, kiedy ktoś, kto jest grzeczny, musi uzasadniać swoją niegrzeczność. „Niegrzeczność” tej książki (pomimo wielkiej kultury i wielkoduszności jej autora) jednak jest dla mnie bardzo wyraźna, jest to (niemal zapis w zapis) bardzo niepoprawna politycznie analiza niezbyt chwalebnego stanu polskiej inteligencji i jej dość schizofrenicznej (aż się prosi, żeby posłużyć się tu wykształciuchowatością) roli w polskim społeczeństwie.
Ale pomimo naprawdę sporego ciężaru społecznego i oryginalności (momentami wręcz odkrywczości) nienachalnej analizy, jest to przede wszystkim książka o jej autorze i jego żonie. Od tego zacznijmy, od jej największego, choć skrzętnie ukrywanego waloru. Już od samego początku pojawia się jakaś niesamowita aura, biorąca się z ich relacji. Bijąca z ich rozmów, spostrzeżeń, składanych sobie sprawozdań ze zdarzeń, wzajemnej życzliwej obserwacji, współuczestniczącej penetracji dostępnego doświadczalnie i intelektualnie zewnętrznego świata. Dopełniania się, mówiąc po prostu. Już samo to, że na okładce jako autor widnieje Adam Poprawa, ale czym więcej się przeczytało, tym lepiej się widzi, że książka ma również cichego, wpływowego współautora (współautorkę), z którym się nie walczy, który jest absolutnie naturalnym dopełnieniem „ja” piszącego, „ja” patrzącego, słuchającego i przede wszystkim selekcjonującego zebrany materiał.
Cóż, książki o miłości bardzo rzadko bywają udane; przekonujące i prawdziwe; niebanalne, nieckliwe, nietragiczne. Tu (może właśnie dlatego, że to w ogóle nie jest książka o miłości, że nie znajdziemy w niej żadnych intymnych szczegółów, ba, nie zostajemy zaproszeni wprost nawet na podstawowy poziom emocji i uczuć obecnych w tym związku, determinujących go, budujących, rozwijających) udało się pokazać miłość bardzo naturalnie, absolutnie nieliteracko, z wielkim smakiem i przede wszystkim przekonująco. Miłość dojrzałą, nie jako (dość powszechny) przemijający w czasie stan zakochania, choć od stanu zakochania przecież nie oddzielną, nie stroniącą, nie wolną. Widać to w błahych scenach, kiedy Izia „tłumaczy” za swojego męża Joyce’a („Nie że zawsze i w ogóle, ale, w szczegółach, jak nas czasem zalśni”), kiedy nazwana muzą („moja muzia”), uświadamia mu, że jego muzą jest Malicki, kiedy wreszcie bohater kupuje dla niej precla w sposób tak uroczy. Tych ledwo zarysowanych scenek (niemal drobnych wtrętów) jest sporo i choć autor zajmuje nas (zwykle bez reszty) bardzo poważnymi lub bardzo niepoważnymi aspektami życia społecznego (pokazywanego głównie na drobiazgach, wydawałoby się, nieistotnych, a jak zadziwiająco owocnych, kiedy podda się je tak szczególnej interpretacji bądź analizie) i konsekwencjami zachodzących w nim zmian, również kiedy prowadzi nas przez swoją płytotekę lub bibliotekę, kiedy „poprawia”, w sposób wielce urokliwy Joyce’a, kiedy śledzi (i ocenia, czasami surowo) toki myślenia jego tłumaczy, kiedy (zazwyczaj bardzo krytycznie) czyta Gazetę Wyborczą, kiedy robi zakupy, chodzi do fryzjera, kiedy odwiedza cmentarz, ponad wszystkim unosi się wszechobecna (choć bardzo dyskretna) aura tego związku, bo ten związek, silniej niż język i rzeczywistość, buduje tak zwany świat przedstawiony. Silniej niż pozycja społeczna „bohatera” (wykładowca akademicki) uprawomocnia jego konkluzje, sugestie bądź twarde czasami oceny. W pewnym momencie autor, parafrazując Krasińskiego („Mickiewicz, ‘My z niego wszyscy’”), stwierdza – „The Beatles, ja z nich wszystek”. No tak, czym więcej się tych zapisków przeczytało, tym wyraźniej się widzi, że tak właśnie jest, ale rola wpółuczestniczącej Izi postronnemu czytelnikowi wydaje się jeszcze ważniejsza.
Ta rola, ta kategoria przenoszenia „ja” na niesentymentalny, niejako wyższy cywilizacyjnie poziom wypowiadania, to kolejny wielki walor tej książki. Autorów próbujących oceniać rzeczywistość nam nie brakuje. Czytelnik tym samym ma coraz bardziej uzasadnione prawo powiedzieć „sprawdzam”. Tak, autorze, taki jesteś mądry, tak świetnie rozumiesz skomplikowane procesy i trudno poddające się ocenie w relatywizującym się świecie kwestie, pokaż nie swoją lewicowość, prawicowość, czy co tam jeszcze nawymyślano (głównie z powodu braków własnych), tylko jak sobie poradziłeś na własnym podwórku. W „Walcach” takie sprawdzenie wydaje się naturalne, samonarzucające się, poprzez silny biografizm, wręcz odautorską intencję, żeby autora i bohatera w sposób całkowicie usprawiedliwiony i zasadny sprowadzić podczas lektury do jednej osoby. I być może również dlatego tak dobrze czyta się tę książkę. Tu nie ma sprzeczności, na wspomnianym własnym podwórku jest porządek, tutaj zaczyna się od siebie, tutaj zaczęto od siebie i dopiero wówczas przygląda się z ciekawością światu, a właściwie najbliższej okolicy (bo cóż to takiego ten świat?). Można z niektórymi naświetleniami się nie zgodzić, ale podstawa jest mocna, wierzy się w autorskie kompetencje i intencje. Nie ma miejsca na żadną czytelniczą podejrzliwość. To coraz rzadziej spotykana w polskiej prozie cecha.
Jednym z głównych wątków tej książki jest literatura i jej badanie. Niemal na samym początku pojawia się głos Balcerzana („dobrej poezji nie da rady w całości opisać, zawsze coś się wymknie”). To co mnie w tej książce urzeka, to właśnie tropienie drobiażdżków, tego co się wymknęło, wymyka, reflektor kierowany na wydawałoby się nieważne aspekty, pomijane zazwyczaj w opisie krytycznym. Literatura nie jako przedmiot, raczej jako kompan. Najlepsze partie to te, gdzie pojawiają się oczywiste kłopoty z tłumaczeniem „Finnegans Wake” Joyce’a. Dochodzi się tu do pewnej równoległości z mistrzem, kiedy wpada się pomysł, na który on nie wpadł (dlaczego nie wpadł?), lub wręcz „Dzisiaj sumuje mi się to tak, że, jak Joyce, mam za sobą jezuicką edukację”. Ale też autor bywa w tych kwestiach ostry w ocenach, na przykład w zapisie poświęconym młodej polskiej krytyce literackiej – „Taki krytyk, Igor Stokwiszewski (...). Dyrdymali niemiłosiernie”.
Kolejny (równoważny) wątek to muzyka. Rzadko traktowana z pozycji krytycznych (Adam Poprawa jest przecież skądinąd ważnym polskim krytykiem muzycznym). Muzyka jako kolejny współtowarzysz, żywa przestrzeń. „Ktoś na widowni szurnął krzesłem, trafiając między bas i perkusję, dokładnie po kresce taktowej” (tu mnie najbardziej przekonuje to „dokładnie po kresce taktowej” – pisanie z pozycji niezawodowych, całkowicie spontanicznych, bo przecież wiemy, jak określenie wartości rytmicznej jako „dokładnie po kresce taktowej” jest nieprecyzyjne, gdyby powiedzieć perkusiście jazzowemu „zaakcentuj dokładnie po kresce taktowej”, rozłożyłby ręce). Albo w zapisie poświęconym Dąbrowskiej pojawia się wartościowanie właśnie z pozycji muzycznych – „Jej się podobał zespół Mazowsze”. Albo wrażenia z (jakże aktywnego) słuchania: „Pauza, pół, wejdź; już. Trane z innym spełnieniem. A jeszcze pomiędzy jedno ttyk, chyba przesuwany saksofon zawadził o guzik marynarki”.
Najczęściej docenia się tę książkę za wrażliwość na żywioł językowy potocznej polszczyzny. To najzabawniejsze partie książki. „Czy dostanę może takie małe figurki, jakieś ufoludki, kosmitów? (...) Nie, typowych ufoludków nie mamy”. Albo tropienie nazw własnych, jak sklep płytowy Megaavans, „właśnie tak, przez v. A dochodzi się tam ulicą Półwiejską”.
Inna płaszczyzna zajmująca autora to perypetie i meandry kultury, kulturowości, styk kultury wysokiej z popkulturą. Sąsiedztwo na półce w księgarni „Witkacego na zawsze” Błońskiego z biografią Beckhama. Oczywiste dla kogoś, kto tak te książki ustawił, bo przecież obie książki to biografie.
Kolejny żywioł to własne aktywne słowotwórstwo, pełne zaskoczeń, oczywistości, pełne językowych gier („gdzie się podział podział”), ale i wyprzedzania języka, przewidywania kierunków jego rozwoju. Bo trzeba przyznać, że autor ma wielkie czucie języka i równie wielkie kompetencje językowe. I nie byle jakiego mistrza, bo to jest język odziedziczony po Białoszewskim, osadzony na „mowie mówionej”, tyle że przez kogo mówionej.
No i komizm sytuacyjny. Na przykład scena (to jest chyba cytat, ale nie pamiętam źródła), jak sobie poradzić, kiedy wyznawcy Jehowy pukają do drzwi. „Proszę pani – spokojnie przerywam z westchnięciem w oczy – sam jestem Bogiem”. Albo przednia historia, udowadniająca poniekąd, jak to przestrzeń ulega czasowi, i to na wrocławskiej filologii polskiej, gdzie na portierni pojawia się zeszyt, w którym wykładowcy mają parafować pobieranie kluczy do sal na zajęcia – zeszyt zatytułowany KSIĄŻKA RUCH KLUCZY. Albo odwrócenie wątku nawróconych grzeszników – „Czy w niebie większa jest też radość z jednego nawróconego czytelnika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu siedzących w Ossolineum?”, bo u autora niekoniecznie (spada prawdopodobieństwo wygrania licytacji „Jednostki i nieskończoności” Kołakowskiego na allegro). Albo ten kapitalny zapis z przywołaniem Falkiewicza, w latach osiemdziesiątych tłumaczącego się podczas wykładu w Nehringu z zarostu („Moja broda, proszę państwa, to nie jest broda solidarnościowa, jak u Władka Frasyniuka. To jest broda egzystencjalistyczna”) i zestawienie tej wypowiedzi z komiczną sytuacją, kiedy podczas zajęć ze studentami do sali wchodzi robotnik w identycznej koszuli jak nasz bohater prowadzący zajęcia („To nie znaczy to samo. U – kciuk w stronę drzwi – niego to po prostu roboczy, firmowy strój. Natomiast moja koszula jest postkontrkulturowa”). Albo zdanie Dedeciusa wypowiedziane do Herberta „Pana wiersze się tak łatwo tłumaczy”. Albo wyjście od Foksa by zakończyć na Hendrixowym Foxy Lady, „tttudududu”.
Wreszcie wielkie wątki historyczne, polityczne i społeczne. Na przykład kapitalny zapis uzasadniający (z wykorzystaniem praw fizyki – napięcie jako różnica potencjałów) dlaczego jednak PRL padł (w wyniku zetknięcia się „Boskiej komedii” z ormowcem). Sporo czepliwości po lekturze Gazety Wyborczej, ale właśnie od strony wykształciuchowatej, za uproszczenia, za łatwe interpretacje, za mielizny. Najlepsze przy zapisach poświęconych Obirkowi. Ale mnie się wydaje, że ten akurat żywioł Poprawy w „Walcach...” jest najmniej konieczny.
Tytuł książki, jak prawie cały Poprawa, został wzięty z Lennona, który podczas koncertu The Beatles wypowiedział te oto słowa: „Niektórzy grają szybkie walce, a niektórzy grają walce wolne”. Tytuł zasadny, ale jak jeszcze niedawno próbowano, opisując sytuacje wypowiedzenia niektórych poetów, umieszczać ich (a właściwie ich wiersze) w oknie pociągu, tak pozwolę sobie sprowadzić ją tutaj do perspektywy widzianej z drogowego walca, bo walce drogowe też są szybkie i wolne i spoglądanie z ich kabiny bywa uczuciem równie szczególnym, jak bycie czytelnikiem tych zapisów.
Jacek Bierut
Adam Poprawa, Walce wolne, walce szybkie, WBPiCAK, Poznań 2009.