Grzegorz Czekański: Dancefloor
Frywolny poeta – nie zając. Nie czmycha. Tak i nam, chociaż to Zając, nie czmychnął. Moi państwo, bo oto „Pieśni Muni Schwartz vel Adabisi” swój pawi ogon pstry już prężą. To Kamil Zając, nieznośne dziecię wrocławskiej poezji w roli głównej – jako odtwórca ogona. Ale po kolei. Pieśń milczy w dali, migocze jak sygnalizacja („Pieśń migotliwa”). Sygnalizacja świetlna to dla poezji Zająca dobra wskazówka. Niby to oczywiste, bo przecież od czego jest sygnalizator, jeżeli nie od dawania wskazówek – ale zależy, kto nim nawiguje. Przypomina się tu opinia pewnego włoskiego krytyka o jednym kawałku zespołu Mars Volta, który opisywał wrażenia ze słuchania tego materiału w ten sposób: czułem, jakbym znajdował się pośrodku skrzyżowania w Tijuanie podczas najbardziej ruchliwej godziny szczytu, gdzie ruchem ulicznym kieruje szalony Alejandro Jodorowsky.
Co dla nas znaczy ta wskazówka? Krótko mówiąc, że rozgrywa się tu niezły bajzel. To jakby Logos zredukowane do jednej sylaby, przyłapane na akcie tworzenia, w momencie klejenia zgłosek jakimś podejrzanie buzującym spoiwem. Albo jakby uchwycić czynnik sprawczy, przymierzający się do aktu prywatnej kosmologii – w cięciu. W stopklatce. W najbardziej niespodziewanej dla niego chwili, kiedy nie ma jeszcze pojęcia, do czego służą zabawki, które otrzymał, ale wie jedno: żeby zrobić porządne show, na tym dancefloor nie może zabraknąć pląsów. I na odwrót: żeby zaistniał ruch wśród odbiorców, potrzebny jest prestidigitator, który ich zaczaruje. Albo, wybaczcie – jeszcze jedno skojarzenie: odczucie, jakbyśmy uczestniczyli w wodowaniu łajby, w scenie rozbicia butelki szampana o kadłub. Szkło się roztrzaskuje. Rozbryzg. Blacha. Te feerie, wyładowania, ekstrawagancje. I zastanawiamy się, czy przypadkiem w tymże kadłubie nie wytworzyła się szczelinka, która doprowadzi do zatopienia tej zgrabnej łajby. Oops!
O katastrofie jednak u Zająca nie może być mowy. Zwłaszcza o pięknej katastrofie. Proceder się powiódł, gdyż nie ma tu szaleńczej szarży. Widowiskowość, znak jakości tej poezji, jest pochodną zupełnie naturalnych i niewymuszonych okoliczności, jakie wynikają z językowych schadzek, do których ten poeta doprowadza. A Munina Schwartz vel Adabisi jest zupełnie niewymuszoną i naturalną emanacją tych zakazanych spotkań. To błogosławione stany lirycznego napięcia („Pieśń niemocy”). I nie jest to napięcie przedmiesiączkowe. Bez stresu – panuje tutaj zupełnie odmienna zasada: serve chilled. I o to właśnie chodzi. No dobrze, mądralo, ale jak uzyskuje się to napięcie – spytacie? Momencik. Już spieszę z wyjaśnieniem.
Liryczne napięcia produkuje Zając śpiewnością tych wierszy, która jest oczywista choćby przez wzgląd na sam tytuł arkusza: „Pieśni Muniny Schwartz vel Adabisy”, ale przecież sytuacja czytelnicza z tymi pieśniami jest daleka od oczywistości. Nie będziemy tutaj dokonywali brawurowej szarży i poważnie nawiązywali do „Cantos” Pounda, ale dla kontrastu wspomnijmy, że narzuca się wielopiętrowość tych Muninowych struktur. Jasne, dysproporcja jest potężna, ale bardziej chodzi mi o metodę niż o rozmach. Tam bowiem, gdzie Pound inwestuje w modernistyczną z ducha kompletność, w imponujący projekt, angażujący rozmaite dziedziny wiedzy i sztuki; tam wreszcie, gdzie mocna konwencja podporządkowana jest mocnej ideologii – w „Pieśniach Muniny” króluje dygresyjność, szczebiotliwość gadania i dekadencki blichtr obcowania z wytwornością.
Bo co wiedział Rilke o blond kędziorkach/ sukienkach fastrygowanych kwietniowym wiatrem („Pieśń gorzka”)? Wiedział tyle, co zahibernowana/ uczuciowo w matni ducha św. tomasza eliota/ potencja twórczej żądzy skowyczącego kota („Pieśń niemocy”). Czyli, cokolwiek by to nie było, jest to raczej rzadka wiedza. Tak, jest to językowo, ale i gatunkowo rozpasany arkusz. Zając lubi oscylować. Miejscami klasycyzuje, lecz uzależniony jest jednocześnie od awangardowych decyzji. Z upodobaniem kłania się wyszukanym formom ekspresji (sprytne rymy wewnątrzwersowe, bajeranckie anakoluty), ale jego królestwem jest pastisz. Bogiem a prawdą – odnajdujemy w tych wierszach także mnóstwo bezkrólewia i momentów, w których zdyscyplinowane zabawy, wysublimowane odskoki – zamieniają się w opętańczy dionizyjski breakdance, od którego dostajemy oczopląsu – i nadejść może sam groźny Kociokwik. Czasami bowiem Zając – za pomocą i wstawiennictwem Muniny – bawi się samolubnie.
Samolubny jest ten poeta wówczas, gdy zatraca się w słownych gierkach, dla samego zapatrzenia się w błyskotkach, które generuje. Języczki uwagi („Pieśń niedopieszczona”); podróby, podroby i plastik/ serce cyno ty moja, usta cynobrem pokryte („Pieśń frywolna”). Tak, bo ten poeta potrafi pójść w tango, a nie tylko puszczać na ścianie (sic!) świetlne Zajączki z podręcznego lusterka. Dlatego wolę Muninę prawdziwie, a nie tylko tytularnie frywolną – lubię jej odrobinkę sprośności (licencja poetycka ma prosta jak obsługa cycka [„Pień niemocy”]), tę jej skrzącą się manierę kobiety wyzwolonej – wyzwolonej z dyskursu (emancypację mam w dupie, prawie jak tampon/ nasiąknięty wilgocią [„Pieśń półwytrawna”]. No tak, ale te słabości, te szczelinki, o których tu mówię – to pryszcz. Karawana jedzie dalej. Łajba sunie gładko. Zając zaś nie czmycha, i nie da się tak łatwo opróżnić z pamięci.
Grzegorz Czekański
Poruszać serca. Albo przynajmniej ramiona
Z Kamilem Zającem rozmawia Weronika Sowińska
Weronika Sowińska: W rozmowie z Urszulą Pawlicką, przeprowadzoną w 2012 roku przy okazji Programming Poetry, powiedziałeś: „wydaje mi się, że współczesna poezja posługuje się zbyt hermetycznym kodem, który dla statystycznego Polaka, używającego w komunikacji ze światem przedstawionym od dwóch do czterech tysięcy słów, staje się zwyczajnie niezrozumiały. Mówiąc metaforycznie: odbiorca nie ma odpowiednich narzędzi do zdekodowania przekazu, jakich wymaga współczesny wiersz”. I potem, przy okazji nagrody Warto 2017, w rozmowie z Magdą Piekarską: „grzechem współczesnej poezji jest hermetyczny kod, który często jest nie do przejścia dla czytelników. Można utyskiwać, że ludzie nie czytają poezji, ale potrzebny jest ukłon w ich stronę. Słowami można się bawić, ale niech ta zabawa nie będzie samolubna”…
Kamil Zając: Projekt Poetry programing / programing poetry był specyficzną próbą przełożenia na siebie wzajemnie dwóch skrajnych światów – poetyckiego i programistycznego. Praca była prezentowana na wystawie we wrocławskim muzeum. To był rodzaj eksperymentu, zabawy.
Tworząc poezję, myślisz o czytelniku? O tym, żeby twój przekaz był dla niego zrozumiały? W wywiadzie z Magdą Piekarską powiedziałeś, że zawsze masz przy sobie papier, długopis i nasłuchujesz…
A widzisz, dzisiaj na przykład nie mam.
…fraz. Czy dzięki temu, że używasz języka, fraz, które się pojawiają naturalnie, twoja poezja ma być bardziej zrozumiała?
To nie jest takie zerojedynkowe. Wcześniej napisałem „Pieśni Muniny Schwartz del Adabisi”. Stworzyłem postać i pozwoliłem sobie na galopadę języka. Pamiętam jak dziś, że podarowałem świeżo wydany arkusz mojej mamie, która po lekturze powiedziała: „bardzo ładne, ale nic nie rozumiem”. Nie chciałbym, żeby tak było. Nie chodzi o samo zrozumienie, ale bardziej o poczucie, współodczuwanie, współutożsamianie się z czymś. Myślę, że to jest ważniejsze niż sens czysto literalny. To różni wiersz od ogłoszenia w gazecie – porusza serce. Albo przynajmniej ramiona.
Myślisz, że do twojej popularności, a potem zdobycia nagrody Warto, nadawanej przez czytelników, przyczyniło się to, że prowadzisz fanpage Tkliwych Nihilistów Opanowujących Pozycję Dystansu? To, że zacząłeś się komunikować obrazem, nie słowem.
Trudno powiedzieć. Raz to zaanonsowałem na Tkliwych, a tam jest rzesza fanów. Czy to miało wpływ? Jakiś na pewno. Weźmy jednak pod uwagę, że Facebook jest niesprawiedliwy. W tej społeczności jest ponad sto osiemdziesiąt pięć tysięcy fanów, ale zasięg postów jest ograniczony do mniej więcej dziesięciu procent najbardziej aktywnych użytkowników. Tych, którzy lajkują, komentują, szerują. Byłem tą nagrodą publiczności zaskoczony; i Tkliwi pewnie jakoś pomogli, a na pewno nie przeszkodzili. Oprócz tego: to że na rynku wrocławskim działam od wielu lat, i w jakichś tam środowiskach jestem rozpoznawalną postacią, też pomogło. Wiem, że wygrana była miażdżąca, bo aż ¼ wszystkich głosów padła na moją skromną osobę.
Widziałam w Dwutygodniku, przy jakimś twoim tekście, notkę, że „w 2015 roku nakładem wydawnictwa Tkliwi Nihiliści ukażą się Szepty i Szyki”.
Tak.
Co poszło nie tak?
Dokładnie Tkliwi Nihiliści Records. Była taka inicjatywa, która wykiełkowała w 2014 roku. Rok później wystartowała. Ukazały się dwie płyty. Wszystko robione było w sposób szaleńczy, bez żadnych struktur. Nie mieliśmy fizycznie ani wydawnictwa, ani podmiotu, który byłby zarejestrowany. Ukazała się płyta jazzowa zespołu Moon Hoax (https://tkliwi-nihilisci-records.bandcamp.com/track/moon-hoax) oraz teledysk w ramach projektu muzyka świata w przestrzeniach Wrocławia (https://www.youtube.com/watch?v=S_WFWuoMEEk). Wydawnictwo padło śmiercią naturalną. To znaczy: żeby przetrwać, musiałoby być bardziej uprzedmiotowione. Musiałyby być jakieś dotacje. Jakaś forma działalności albo organizacji pozarządowej. Rzetelnego wydawnictwa. To była przyczyna. Kto wie, może przyjdzie jeszcze czas na reaktywację tej inicjatywy.
Z drugiej strony pomyślałem sobie, że już tego za dużo. Nie dość, że się pisze, to jeszcze chce się to samemu wydać. To jednak zły pomysł. Narodziła się więc idea akcji crowdfundingowej. Gosia Herba, która jest znaną ilustratorką, zrobiła rysunki. Ja się niestety nie wywiązałem z terminów i ten pomysł też upadł. Wtedy zdecydowałem się podesłać ten tomik do Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza.
Nie żałujesz trochę, że te ilustracje po drodze gdzieś zniknęły?
Ilustracje były świetne. Jak zresztą większość prac autorstwa Gosi. Koniec końców ludziki z książki powędrowały gdzie indziej. Kto wie, może jeszcze kiedyś przyjdzie czas na taką współpracę.
Wracając jeszcze do nagrody Warto – nagrody publiczności. Byłeś też nominowany do Silesiusa. Co jest dla ciebie ważniejsze? Warto czy Silesius? Masz swój prywatny ranking?
Trudno powiedzieć, bo nie pisze się dla nagród. Przez wiele lat publikowałem, nie mając zwartego tomiku. Znajomi i przyjaciele dostawali różne nagrody, z jednych się cieszyłem bardziej, z drugich mniej. Nagrody są bardzo zinstytucjonalizowane.
Tylko często się o nich nie myśli, dopóki ich nie ma…
Tych nagród jest teraz bardzo dużo w Polsce i dostawanie ich jest oczywiście przyjemne, jak ciasteczko do kawy. Jednak sama kawa jest istotniejsza. Pytałaś czy te nagrody można jakoś hierarchizować… Nagroda publiczności jest specyficzną nagrodą. Oznacza, że pewna ilość osób musiała się zalogować i oddać głos. Wśród nominowanych do nagrody publiczności Warto są ludzie z różnych dziedzin sztuki. Konkurencja była duża. Więc to, że osoba, która pisze wiersze, wygrywa, to jest na pewno wielka przyjemność.
Pewnie jeśli chodzi o taką instytucjonalizację literatury, to Silesius jest istotniejszy. Ale jego zasięg i świadomość czytelnicza są o wiele mniejsze. Wydaje mi się, że na Dolnym Śląsku o nagrodzie Warto wie więcej osób. Nie wiadomo, czy ta nagroda, teraz, w dobie zmian politycznych, w ogóle przetrwa. Kibicuję jej, bo ma już tradycję i renomę.
Twoja poezja jest mocno zanurzona w rzeczywistości, również tej politycznej. Czy teraz, w momencie, kiedy w Polsce jest dużo zmian i mamy dosyć intensywne życie polityczne, uciekasz od tej rzeczywistości, pisząc kolejne wiersze?
To wszystko jest bardzo krotochwilne i krótkotrwałe. Te zrywy i protesty. Wszystko bardzo szybko się zmienia. Polityka sama w sobie nie specjalnie mnie interesuje. Śledzę ją jako obserwator, wiele rzeczy budzi mój śmiech. Bardziej śmiech niż jakąś grozę. Czemu daję upust na przykład w wierszach „Czarny protest” czy „Trybunał Prostytucyjny”.
Śmieszy mnie to, że Wencel wchodzi do podręczników. Cieszy, że zostaje tam Świetlicki. Ale te wszystkie zmiany, o których mówimy, w żaden sposób nie wpływają na jakoś czytelnictwa. Kanony są po to, żeby o nich dyskutować na salonach. Wszystko, co ciekawe w literaturze, dzieje się podczas procesu czytelniczego, i on nie wynika z kanonu, a z żywego zainteresowania. Z pasji. Przymusem nie da się nikogo nauczyć ciekawej literatury.
Miałem takie doświadczenie, że przygotowywałem przez wiele lat ludzi do matury z języka polskiego. Zawsze analiza wiersza była największym kłopotem. Ale przy odpowiednich metodach, dzięki odpowiedniemu doborowi tekstów i analizom porównawczym, zawsze dało się kogoś przekonać do czegoś. Takim moim numerem popisowym było to, że „Karuzelę z Madonnami” Białoszewskiego czytałem, kręcąc się. Uczeń był okiem kamery, obserwował ruch w wierszu. Tak można było to pokazać. Albo zrobić analizę porównawczą wiersza Czesława Miłosza z piosenką Paktofoniki i pokazać środki stylistyczne. Albo wytłumaczyć komuś, kto jest fanem footballu, interesuje się Manchesterem United, że to są Czerwone Diabły, i że to jest metafora. Ale to już są historie minione.
Czyli na małą skalę uwrażliwiałeś sobie czytelników.
Można tak powiedzieć, ale czy to byli czytelnicy?
Może niekoniecznie twoi. Społeczeństwo nasze nie czyta, poezji się boimy…
Boimy, a z drugiej strony wychodzi tych tomików kilkaset rocznie. Cała masa. Może problem jest w tym, że nikt tych tomików nie czyta. A może zawsze tak było? Może na tym to polega? Jak z muzyką. Niekoniecznie musimy wydawać płyty w milionach, czy tysiącach egzemplarzy. Wydaje mi się, że to działa łańcuszkowo. Jest jakiś rodzaj wrażliwości, coś co działa w czytelniku, w odbiorcy. I docieramy do tych rzeczy. Niekoniecznie to musi być tak bardzo rozpowszechnione. Nie mam tęsknot, że wiersz musi być rozpoznawalny i czytany przez dziesiątki czy setki tysięcy odbiorców. Nie mam zupełnie takich oczekiwań.
Wydanie na papierze swojego debiutu miało dla ciebie większe znaczenie (był to moment przełomowy)?
Za stary jestem, żeby się tym ekscytować. To jest pełnoprawny debiut, ale już wcześniej opublikowałem arkusz, który ukazał się w minimalnych nakładach. To było trzynaście pieśni, które rzeczywiście stały się pieśniami.
Był taki portal, nieszuflada.pl, i tam pod pseudonimem te utwory umieszczałem. One zostały przetłumaczone na język angielski przez Gwidona Zlatkesa i Ann Frenkel, którzy mieszkali wtedy w Riverside, w Kalifornii. Zważywszy na to, że Ann jest pianistką, to do tych pieśni powstał akompaniament muzyczny i śpiew. Moi znajomi je zremiksowali. Pieśni rzeczywiście stały się pieśniami (https://soundcloud.com/munina-schwartz-vel-adabi). To było ekscytujące. Byłem wtedy młodszy, inaczej podchodziłem do literatury, mniej myślałem o niej jako o instytucji.
Teraz pomyślałem sobie, że mam coś do powiedzenia w zwarty sposób, jako Kamil Zając. Już się nie muszę chować za pseudonimami, maskami. Ale to Piotrek Czerniawski w opisie do nagrody Warto napisał: „the Best of Kamil Zając”. Bo tu znajdują się też teksty starsze, które gdzieś tam publikowałem. Jest trochę nowych. No i zobaczymy jaka będzie przyszłość (czy będę publikował?). Jestem gdzieś tam cały czas z boku tego środowiska literackiego, jeśli takie w ogóle istnieje we Wrocławiu. Śledzę sobie to w zaciszu domowym, ale nie ma we mnie wielkiej ekscytacji, jeśli chodzi o samo wydawanie. Dużo rzeczy mnie miłych spotyka, ale one się dzieją mimochodem. To jest wartość naddana. Nie jest tak, że czekam, żeby coś wielkiego się stało. Drobne rzeczy cieszą, i tego się człowiek uczy z wiekiem.
Z Kamilem Zającem rozmawiała Weronika Sowińska