Z Mirosławem Sośnickim rozmawia Wojciech Koryciński: Gra z życiem o gra o życie
Pisarstwo Mirosława Sośnickiego w dialogu
Wojciech Koryciński: Pierwszą wydaną przez Pana powieścią jest Wzgórze Pana Boga (2004). Po niej ukazały się jeszcze Astrachowka (2005) i Miłość, tylko miłość (2009), ale to tylko część Pana dorobku literackiego. W jakich okolicznościach rozpoczęła się Pana przygoda z literaturą?
Mirosław Sośnicki: Poważne pisanie zaczęło się, gdy miałem dwadzieścia parę lat. Opowiadania, scenariusze filmowe, dramaty. Sprawność w posługiwaniu się piórem przydała się po sierpniu 1980 roku. Zostałem redaktorem pierwszej wolnej gazety w województwie wałbrzyskim, jaką było „Niezależne Słowo”.
W. K.: W czasie stanu wojennego stanowił Pan często jednoosobową redakcję pism podziemnych, później został Pan posłem na Sejm RP I Kadencji, prezesem Fundacji Wspierania Inicjatyw Regionalnych w Świdnicy, właścicielem Wydawnictwa MTM. Jakie miejsce wśród tylu inicjatyw zajmuje pisanie?
M. S.: Pisanie okazało się dla mnie szczególnie ważne podczas internowania i podczas pobytów w aresztach. Kiedy było beznadziejnie, zamykałem oczy i uciekałem do swojego świata. Pomysły na powieść rodziły się szybko. To bycie w innym świecie pozawalało mi przetrwać czas więzienia. Z tamtego okresu pozostały dramaty, scenariusze filmowe, powstała też powieść pt. Podejrzany, porucznik, śmierć, która uzyskała bardzo dobre recenzje. Jej wydaniem były zainteresowany „Czytelnik”. Niestety, w tamtym okresie nie mogła zostać wydana, ponieważ jednym z bohaterów był porucznik SB.
Koniec lat osiemdziesiątych to wychodzenie z konspiracji i powrót do jawnych działań politycznych. Siłą rzeczy miałem coraz mniej czasu na pisanie. Ciągle wokół mnie coś się działo. Ciągle otwierały się nowe możliwości. I prawdopodobnie na zawsze zapomniałbym o swoich młodzieńczych marzeniach, o tym, że chcę zostać pisarzem, gdyby nie śmierć mojego syna Michała. Dokonałem przewartościowania. Zrezygnowałem z wielu przedsięwzięć. Gorączkowo zacząłem szukać sensu życia. Po latach przerwy wróciłem do pisania.
W. K.: Jaki jest udział Pana biografii w powieściach? Czy są to powieści bardziej dla autora czy czytelnika – zwłaszcza chodzi mi o Wzgórze Pana Boga w kontekście Pana osobistej tragedii i Astrachowkę jako rozliczenie się ze stanem wojennym?
M. S.: Wzgórze Pana Boga jest najbardziej autobiograficzną moją powieścią. Z jednej strony miałem łatwość pisania, bo przymykałem oczy i widziałem to, co wydarzyło się w moim życiu, z drugiej strony ogromna trudność, bo trzeba znaleźć dystans do samego siebie. W jakiś sposób tę powieść pisałem i dla Michała, i dla samego siebie. Chciałem Michałowi opowiedzieć o tym, co się ze mną wydarzyło po jego śmierci i jak bardzo zmieniło się moje życie. I chciałem mu powiedzieć o tym, że ciągle go bardzo kocham. Po skończeniu powieści zacząłem się zastanawiać, czy ta oszczędnie opowiedziana historia może zaciekawić czytelnika. Okazało się, że tak.
Inaczej rzecz się miała z Astrachowką. Kiedy zastanawiałem się nad kolejną powieścią, postanowiłem wykorzystać Podejrzanego, porucznika i śmierć. Byłem pewny, że dokonam minimalnych poprawek i będę miał gotowe dzieło. Zacząłem czytać to, co napisałem kilkanaście lat wcześniej i już po paru stronach zorientowałem się, jak bardzo się zmieniłem. To co było ważne dla mnie wtedy – teraz nie miało znaczenia. Ze starej powieści zostawiłem bohaterów: Podejrzanego i Porucznika. I praktycznie wszystko napisałem od nowa. Pisałem o realiach, które znałem (więzienie, przesłuchania, relacja kat-ofiara), ale zależało mi, aby od tych relacji odejść, ponieważ nie chciałem pisać kolejnego pamiętnika na półkę do zbiorów IPN. Pojawił się pomysł z pokerem. Spodobał mi się, a ponadto był bliski mojemu zamiłowaniu do gry, całe lata spędziłem przy stoliku brydżowym. Nie jest mi też obcy poker i magia kart.
W. K.: Zauważyłem, że w Pana powieściach pojawia się specyficzna forma narracji. Sugeruje Pana czytelnikowi narrację 3-osobową, ale w rzeczywistości opowiada „ktoś” – może sam autor – w pierwszej osobie, choć ta forma gramatycznie nigdy się nie pojawia. Jaką funkcję spełnia ten zabieg?
M. S.: Kilkakrotnie zaczynałem pisać Wzgórze Pana Boga w pierwszej osobie. I za każdym razem to, co napisałem, po kilku dniach wędrowało do kosza. Kiedy wymyśliłem bohatera-człowieka, uwolniłem się w jakiś sposób od pisania w pierwszej osobie. Narracja trzecioosobowa po prostu mi odpowiada. Mam też jakieś wewnętrzne przekonanie, że historia opowiedzenia w trzeciej osobie jest bardziej wiarygodna dla czytelnika. Ale to tylko intuicja.
W. K.: Każda powieść osnuta jest wokół pewnej sytuacji granicznej – Wzgórze Pana Boga wokół śmierci Pana syna, Astrachowka wokół uwięzienia opozycjonisty, który gra o życie własne i swoich bliskich z przesłuchującym go Porucznikiem, Miłość, tylko miłość wokół zawału serca Joasi, głównej bohaterki, i śmiertelnej choroby Jakuba. Wspólnym mianownikiem jest tu śmierć. Czy zatem zgodziłby się Pan ze słowami Paula Ricoeura: „zaklinanie przerażenia przechodzi przez pracę pamięci i pracę żałoby”?
M. S.: Piszę o tym, co mnie najbardziej interesuje. Poruszam się często po obszarze między życiem a śmiercią. Przeszedłem przez przerażenie i cierpienie po śmierci Michała. Ale doświadczam też codziennie tego, jakim darem jest życie. Śmierć Michała mnie przemieniła i po okresie bólu, odkryłem radość istnienia. To, jak sądzę, też jest widoczne w moim pisaniu.
W. K.: Obok obsesyjnie powracającego motywu śmierci jako przeciwwaga pojawia się motyw miłości. Czym jest dla Pana miłość, bo wiem, że dla bohaterów Pana powieści czymś nadnaturalnym, uczuciem, postawą życiową, dzięki której można przetrwać wszystko, co najgorsze?
M. S.: Wszystkie moje powieści są o miłości. We Wzgórzu Pana Boga to miłość ojca do syna, w Astrachowce Doroty i Podejrzanego, miłość dopada także Porucznika. Ostatnia moja powieść ma już miłość w tytule. Doświadczam tego cudu codziennie. Nie mam wątpliwości, że miłość jest silniejsza od śmierci, silniejsza od naszych wielkich i małych żądz.
W. K.: Kreuje Pan w prozie konsekwentnie bohaterów mężczyzn jako postaci silne – strategów. Strategia wymaga racjonalnego myślenia, panowania nad emocjami – tak jak w przypadku ojca we Wzgórzu Pana Boga – szachisty oraz Podejrzanego i Porucznika – graczy w karty. Niektórzy z nich przekraczają granicę gry i przenoszą jej reguły na codzienne życie. Myśli Pan, że życie jest grą? Czy literatura jest grą? Co ta gra może człowiekowi przynieść?
M. S.: Ani teraz, ani w przyszłości nie pokuszę się o żadne uogólnienie dotyczące życia czy literatury. Po skończonej powieści interesuje mnie tylko jedno – czy historia, którą opowiedziałem, jest na tyle ciekawa, aby można ją było przeczytać. Jeżeli tak – oddycham z ulgą. W Miłości, tylko miłości Joanna chce się dowiedzieć, czy jest bezwolną marionetką w jakiejś nieznanej grze. Kiedy odkrywa, że ma wolną wolę – uspokaja się. To od niej zależy, jak potoczy się jej życie. Moi bohaterowie, nawet jeżeli wpadli w tryby „wielkiego dziania się”, są wolni. Jeżeli decydują się na grę, tak jak w Astrachowce, to są to ich decyzje.
W. K.: Jakie predyspozycje powinien posiadać według Pana wytrawny gracz?
M. S.: Koncentrację, odporność psychiczną i wiedzę dotyczącą prawdopodobieństwa wygranej przy danym zagraniu. Dotyczy to zarówno brydża jak i pokera. W przypadku szachów potrzebna jest olbrzymia wiedza dotycząca klasyki, a także najnowszych rozwiązań, umiejętność liczenia wariantów. To na początek.
W. K.: Mężczyźni gracze doznają porażek. Ich przyczyną może być na przykład wymykająca się strategii śmierć – ze swej natury irracjonalna. Wtedy odkrywają inną niż strategia przestrzeń – religijność, kobiecość. Czy trudno było Panu kreować postaci kobiece? Czy dostawał Pan informacje zwrotne od kobiet na temat postaci kobiecych?
M. S.: Zebrałem sporo pochwał od kobiet za postać Joanny z Miłości, tylko miłości. Podobno mam w sobie pierwiastek kobiecej natury, kobiecej wrażliwości i dzięki niemu potrafiłem tak dobrze pokazać wnętrze kobiety. Kiedy postanowiłem prowadzić narrację z pozycji bohaterki, nie miałem pewności, czy dam sobie radę. Ale podjąłem wyzwanie. Warto się było z nim zmierzyć. Cieszę się, że sprostałem.
W. K.: Skrajnym przypadkiem w narracji ostatniej powieści jest fragment, w którym snuje Pan opowieść z niemęskiej perspektywy – z perspektywy storczyka. Skąd taki pomysł?
M. S.: Z konstrukcji powieści. Jakub ucieka ze szpitala i tym samym znika z pola widzenia Joanny. Joanna może nie wiedzieć, co się dzieje z Jakubem, ale jak sądzę, nie będzie dobre dla czytelnika, jeżeli z kart powieści zniknie drugi bohater. Nie wydawało mi się za celowe uczynienie z Jakuba drugiego narratora. I wtedy przyszło olśnienie. Drugim narratorem może zostać storczyk! Ileż to daje nowych możliwości! Kiedy wymyśliłem storczyka, uścisnąłem sobie rękę i powiedziałem do siebie: Sośnicki, jesteś dobrym pisarzem!
W. K.: Zagramy w szachy lub pokera?
M. S.: Z przyjemnością. Kiedy tylko będzie Pan miał czas.
Rozmawiał Wojciech Koryciński