/
Krzysztof Śliwka

Biogram

 

Krzysztof Śliwka (1967) – absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz scenopisarstwa na PWSFTviT w Łodzi. Opublikował między innymi zbiory wierszy "Spokojne miasto" (1989), "Rzymska czwórka"  (1999), "Dżajfa & Gibana" (2008). Laureat Literackiej Nagrody im. Georga Trakla (1993) oraz Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Rafała Wojaczka (1994). Mieszka we Wrocławiu.  

 

Twórczość

 

Poezja:

"Spokojne miasto", Witryna Artystów, Kłodzko, (1989)
"Rajska rzeźnia i inne wiersze", Oficyna Wydawnicza „Obok”, Dzierżoniów (1993)
"Niepogoda dla kangura", Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz (1996)
"Gambit", biblioteka „Studium”, Kraków (1998)
"Rzymska czwórka", biblioteka „Czasu Kultury”, Poznań (1999)
"Sztuka koncentracji", „Kartki”, Białystok (2002)
"Dżajfa & Gibana", "WBPiCAK" Poznań (2008)
"Budda Show", "WBPiCAK" Poznań (2013)

 

/
Omówienie

 

Karol Maliszewski: Powieść przygodowa wierszem. Ucieczki i powroty Krzysztofa Śliwki

 

1

Krzysztof Śliwka niewiele różnił się od innych członków prowincjonalnych klubów poetyckich. Też zastanawiał się, „czym jest ta świętość wypowiadana powoli i jakby z nadmierną powagą, zapisywana w krótkich, przeważnie, linijkach.”[1] W połowie lat osiemdziesiątych jego środowiskiem macierzystym stał się Kłodzki Klub Literacki. W klubowej antologii[2] zamieszcza wiersz spełniający wymogi tak wtedy rozumianej poetyckiej poprawności.

 

* * *  

Prawda jest

 

tylko my chowamy się

po bramach

 

wykradamy

ptakom dni ich miłości

krzycząc echem

głuchej studni

  

Jednak już wcześniej zaczął pisać teksty, które z pasją i coraz większą dezynwolturą oddalały się od powagi, świętości i krótkich linijek. Naruszanie zasad stało się zasadą tej poezji. „Świętości wypowiadanej powoli” przeciwstawiał antyświętość wypowiadaną szybko, nerwowo, dynamicznie. Zabrakło mu wkrótce miejsca w przepisowo krótkich linijkach. Jego poematowy oddech żądał zdecydowanie większej swobody. Klub literacki i preferowane tam konwencje posłużyły mu jako punkt wyjścia, stając się iskrą olśnienia, zaczątkiem inicjacji. Tak ni stąd, ni zowąd wybuchła jego oryginalność, tak okrzepła samoświadomość gestu. Już na początku był opór, sygnalizowanie niewygody. Życiowej, młodzieńczej kontestacji zaczął odpowiadać wyrafinowany bunt estetyczny. Ściśnięty konwencjami notatnik stał się nagle zeszytem szeroko otwartym na powiew nowości i inspiracji. „Chowanie się po bramach” przestało wystarczać. Ryzykowna wyprawa po złote runo (utożsamiane z „prawdą”) została podjęta. Rozpoczęła się przygoda z życiem, poezją i czymś jeszcze. Całe pasmo przygód. 

 

2

Ma rację Jacek Podsiadło, twierdząc na skrzydełku książki gromadzącej wiersze wybrane Śliwki[3], że dzieło to da się czytać jak książkę przygodową. Tak właśnie chciałbym czytać. Być może zawsze tak czytałem wiersze Śliwki, wiedząc, że podróżniczo-awanturnicza żyłka bohatera odpowiada tęsknocie naszego pokolenia za wolnością i przygodą.

Autor po latach z debiutanckiego tomiku[4] wybrał tylko jeden wiersz. Opatrzył go mottem następującej treści: „Wierzę w rewolucję bliskości. To jedyna możliwa rewolucja” (Manu Chao). „List do Pier Paolo Pasoliniego” jest rozmową z tragicznie zmarłym włoskim poetą i reżyserem, uciekającym przed „czarnym podniebieniem trybunału”. Z jednej strony ludzkie pragnienie bliskości, z drugiej dystans oficjalnych instytucji reprezentowanych tutaj przez trybunał. Ciepło i sąd. Miłość i konwencje społeczne. Egzekwowanie moralności przez stojące na straży konwencje. Nienormalnie zachowujący się artysta pragnący bliskości i autentyzmu staje się zagrożeniem dla społecznego porządku. To spostrzeżenie w bardzo wyraźny sposób określiło poetycką i życiową świadomość Krzysztofa Śliwki, wpływając na wybór postawy i bohaterów wyobraźni doznającej nowych przygód i wstrząsów. 

Spokojne miasto otwiera Psalm urodzinowy, określający od razu wyjątkowe miejsce bohatera pośród „bezkształtnego tłumu”. To, co wyróżnia go z „zabieganej po uszy ludzkiej szarańczy”, przypomina histeryczną mieszaninę bólu i euforii, lęku i wstrętu. Niepewność dotyczy życia. – Czy mi naprawdę na nim zależy? – zastanawia się bohater i przytacza szereg pomysłów na wypisanie się z życia, które jest równie nieodgadnione jak miłość. Wędrówka do kolejnej kobiety, do tego wcielonego mitu, nadaje życiu tymczasowy sens. Sens na jedną wiosnę, jedną noc, jeden wiersz. Potem znów wpada się w depresję, narasta agresja. W tych wierszach często jest to autoagresja. Ranienie się, bolesne kaleczenie o coś, sekowanie staje się rytuałem doświadczania całej jaskrawości, ale i nudy egzystencji.

Melancholik agresywny, to znów schizofrenik czuły i łagodny, roztapiający siebie, świat i rozdarcie w serii niezwykle błyskotliwych metafor – taki bohater wyłania się zza niektórych fragmentów. Ostre odcinanie się jego jaskrawości od szarzyzny tłumu wiąże się z opresją niewydarzonego dzieciństwa, do którego w tomiku pełno aluzji. Tam miało miejsce pierwotne zranienie. Tam jest źródło kolejnych nieporozumień i podjęcia decyzji o egzystencji na marginesie normalnego świata. Bohaterowi najlepiej pośród odmieńców, artystów, wariatów. Właśnie kimś takim chce być. Na kogoś takiego się kreuje. Fotografia przedstawia szczupłego młodzieńca o zaciśniętych ustach. Na nadgarstkach bandaże z powiększającą się plamą krwi. Dramat Wojaczka rozgrywany jeszcze raz. „Po ulicach twardych jak pancerz rozgwiazdy/po nocnych melinach aresztach i podrzędnych knajpach z szafą grającą/toczy się mój los niczym awanturnik Villon po późnośredniowiecznym mroku”.

Obok Francisa Villona w teatrze nadwrażliwości i odmienności występują Federico García Lorca („Jak smutno umierać o świcie”), Pier Paolo Pasolini („byłeś nieoficjalnym patronem zboczeńców i artystów”) i inni święci strategii wydziedziczenia, których „życie nauczyło nie bać się śmierci”: Bursa, Babiński, Ratoń, Wojaczek. Śliwka prawidłowo rozpoznał prawdziwych antenatów i rzucił się z zachłannością porzuconego dziecka ku wolności wywalczonej przez sztukę, gest artysty. Schizofrenia dni i nocy, schizofrenia losu, nędza dzieciństwa – wszystko to popchnęło jego poezję w stronę logorei oświeconego szaleńca, przerażonego nędznym i mechanicznym życiem, przeciwstawiającego mu własną wizję pełni, odwagi i prawdy. Ciemne ulice miast przeszywane są tu błyskiem konwulsji. To poeta cierpi za niczego nieświadome miliony. I te miliony nie chcą poety, a tym bardziej jego cierpienia. Gdyby mogły, zesłałyby go do getta, rezerwatu. Kilkunastoletni Krzysztof Śliwka wypowiada wojnę takim porządkom świata. Gotów jest spełnić ofiarę, zaznaczyć się w tej rozgrywce po swojemu. Powstrzymuje się w porę.

Jaskrawość semantyczna, rozdzierająca stylistyka debiutu Śliwki to nie tylko te wszystkie noże, cięcia, ostrza, żyletki, ciosy, to nie tylko krzyk, skowyt, konwulsja, spazm, blask w ciemności czy nagłe słońce w ogłupiałe, mętne źrenice. Ważne są kolory wściekłości, ironii i bólu, rodzaje farby nanoszonej na chropawe płótno. Świat odrzuca poetów, ale nie rozumie również malarzy. Umierają w opuszczeniu, biedzie, obłędzie. Ich duchy przywoływane są przez niejeden wiersz tomu. Autor oddaje im cześć w jeszcze inny sposób. Postrzega świat jak nawiedzony malarz, rozdziera szare pejzaże cuchnących bram i rozpadających się murów swoistym krzykiem barw, bryzga po oczach i horyzoncie „biało-cynkowym jaśminem” i „lawiną żółcieni” bądź krwistym obłokiem unurzanym w rzeźni nieba.

Ekspresja wylewa się poza przepisowe miary wersów, tworząc niekończące się, rozbiegane i drżące łańcuchy narracji. Wylewa się ze zwykłego języka stekiem metafor jak inwektyw. Wybija się z fotograficznej monochromatyczności wrzaskiem kolorów. Napięcie wypycha na pierwszy plan gorącą chęć mówienia o sobie, pokoleniu, braku domu i sensu. Schizofrenia staje się świadectwem, zaklęciem, sposobem na ujarzmienie nienormalnego świata, zatrzymanie rozpędzonej karuzeli dni i sugestywne opisanie przygód generacji dojrzewającej do przełomu, rewolucji bądź śmierci.

 

3

To, co najpierw uderza przy czytaniu wierszy z Niepogody dla kangura, skojarzyć można z poczuciem beznadziejności. Niewiele zostało z buntu i wściekłości pierwszych wierszy. A jeżeli coś zostało, to przybrało maskę. Bohater usiłuje mimo wszystko zachować spokój albo przynajmniej pozory spokoju. Stara się być opanowany, powstrzymuje się od histerycznych gestów. Bunt i wściekłość zamieniają się w ironię, szyderstwo, cynizm. Emocjonalna szamotanina nie przyniosła spodziewanych efektów. Zrządzeniem losu i zgodnie z decyzjami bohatera wszystko grzęźnie w beznadziejności. Opisy świata nie wychodzą poza rytuały odnotowywania zmian. Najczęściej są to zmiany meteorologiczne albo zmiany w zdegradowanym, nieprzyjaznym krajobrazie najbliższych ulic miasta. Wspomina się nieraz o zmianach na ekranie telewizora, o tym, że teraz rządzą inne twarze i  kolory. Przy tak bezbarwnym życiu, spełniającym się w rejestracji błahych, powierzchownych zmian, zanosi się na nudę. Tę konkretną nudę codzienną i tę niecodzienną, egzystencjalną, kosmiczną. Sam bohater mówi wprost, że pisze kolejny nudny wiersz.

Pewne ożywienie przynoszą wspomnienia barwnej i bujnej wczesnej młodości. Wtedy rytm wierszy wyraźnie się podnosi, bohaterowi zaczynają błyszczeć oczy. Wiedzie się pełne pasji monologi kierowane do towarzyszy ekscentrycznych wędrówek. A potem znów wszystko wraca do normy, wedle której podobne do siebie dni wloką się niemiłosiernie i nie wiadomo po co. Bohater konstatuje z goryczą, że podobnie zaczynają się zachowywać wiersze.

Wybawieniem z nudy i depresji staje się miłość. Zmienia się adresat monologów. To już nie kolega z młodości, to niedawno poznana dziewczyna. Imię Justyna powtarza się coraz częściej. Od tej pory wszelkie porywy tęsknoty za zmianą, za innością, za poczuciem ładu będą związane z jej osobą i niesioną przezeń nadzieją. Życie nabiera sensu, a dni dzielą się na te, które wypełnia podróż i spełnienie oraz te, które spędza się z dala od Justyny. Ważną postacią w teatrzyku życia codziennego jest listonosz. Jego pojawianie się w zasięgu wzroku bohatera odnotowuje się z radością i nadzieją na znak, na jakiekolwiek słowo od ukochanej. Bezładne podróże ulegają ukierunkowaniu, a poczucie beznadziejności rozproszeniu. „Nudne” wiersze znajdują swe przeciwieństwo w wierszach napisanych po coś i dla kogoś.

Nie wspomniałem o zniechęceniu – pisanie wierszy miało być przecież gestem zasadniczym, istotnym, nawet świętym, miało odróżniać bohatera od śmiertelnie szarego tłumu. Utwory z Niepogody dla kangura informują o tym, że nastąpiło wchłonięcie. Szarość, codzienność, tłum i ich rytuały z całą bezwzględnością zaczynają wypełniać przestrzeń wiersza. Nie można wyrwać się z macek codzienności, z języka zwykłości. Bohater próbuje, ale czuje, jak bardzo jest już zmęczony i zniechęcony. Ucieczka w alkohol, narkotyki i seks jest dość iluzoryczna. O tym też pisze wprost. Nie ma niczego do ukrycia.

Dlatego ta miłość, którą chce postrzegać jako czystą i świętą, tyle wnosi tu dobrego i świeżego. Wiersz Śliwki znów zaczyna wierzyć w sensowność swego stawania się, formowania, niechybnego ulegania konwencji. Tyle że ta konwencja zawsze będzie obarczona podejrzliwością tak, jak pozornie szczere wyznania podszyte sceptycznym grymasem.

 

4

Gambit uderza układem, kompozycją. Kontrast, który ma nam dać do myślenia, zasadza się na zderzeniu ogromnego, rozłożonego na wersy opowiadania, z lapidarnością krótkich notatek poetyckich wypełniających drugą część tomu. Na tytułowy poemat, wezbrany niczym rzeka na wiosnę, zastawiono małe pułapki progów skalnych – spostrzeżeń,  myśli, haustów powietrza. Najpierw mówi się bardzo długo, a potem milknie. I tylko od czasu do czasu dwa zdania, odrobina sensu, obrazu, starania o komunikację między cichnącym podmiotem a nigdy niemilknącym światem.

W poemacie Gambit podjęto próbę oddania anarchii i szaleństwa świata niepoddającego się zbyt łatwo językowi. Nawiązywanie do szachowych ruchów, aluzje do czynionych roszad, wreszcie sam tytuł zdają się sugerować uczestniczenie w grze. Albo inaczej: rozbuchanej materii życia, temu niewysłowionemu żywiołowi usiłuje się podsunąć karby wysłowienia. To znaczy, że coś chce się ująć w karby. A sam poemat jest jak mowa dziecka, które się zachłysnęło, wpadło w trans i nie może przestać.

Oczywiście, że najważniejsza jest Justyna. Wokół niej rozwija się i wybucha świat, jakiś ciąg zdarzeń. Wszystko to trzeba opisać ku chwale Justyny. Taka gra o wszystko. Z tym zastrzeżeniem, że nie można poświęcić królowej. I Justyna tu rzeczywiście króluje, chociaż pozornie jest to poemat egotysty, opiewający duchowe wzloty i upadki w sierpniu i wrześniu roku... No, właśnie, który to był rok, gdy Adam Wiedemann podczas Portu Legnica „wyłapał parę celnych ciosów w twarz”[5]? Można ustalić tę datę.

Tu w ogóle wszystko można ustalić. Ten poemat jest jak kilkanaście kartek z dziennika bezpretensjonalnie i szczerze opisującego tęsknotę rozpraszaną wypadami i wyjazdami: a to do Pragi, a to w Kotlinę Kłodzką (m. in. eskapada rowerowa z Jackiem Podsiadło), a to wreszcie za chlebem do Włoch. Podczas jednej z wypraw do Wrocławia w składnicy księgarskiej na Kuźniczej natrafia się „na dwa ostatnie egzemplarze Prześwietlonych zdjęć po pięćdziesiąt sześć/groszy za sztukę”. Czytanie tomiku Bohdana Zadury uzmysławia bohaterowi, że „w pewnym wieku człowiek skazany jest na porównania”. I na nieustanne powtórki. Ten poemat odtwarza właśnie powtarzalność, głuche wymienianie się szarzyzny i intensywności, wyjazdów i powrotów. Huśtawce nastrojów towarzysza fajerwerki doznań i obserwacji.

W Gambicie prócz tropu rozgrywki ważne są sygnały tyczące dryfowania, znoszenia. Dzianie się przebiega wedle nieznanej instrukcji obsługi. Bohater obija się o brzegi niosącego go strumienia, nie mając wpływu na podsuwany zestaw widoków. Także tych na przyszłość. Mówi o stawaniu, które staje się dla samego stawania, ludzkie postacie mając za przesuwane lekkim ruchem pionki. Taka gra, immanencja gry, wpleciona w nasz los została tu z polotem i dowcipem opowiedziana. Najbardziej urocze są zadyszanie i dziecinne napięcie wyczuwane w głosie opowiadającego. „Nic, tylko te ciągłe wahania.” Nic, tylko otwarta kwestia: czy i jak zainteresować się życiem, by bez poczucia beznadziejności jakoś o nim  opowiadać. Dać się złapać na haczyk życia, na lep opowieści o nim.

 

5

Opowieść nabiera intensywności tak, jak opowiadający dojrzewa i gorzknieje. Sercem piątego tomiku Śliwki jest jego środkowa część, tytułowa Rzymska czwórka, poemat składający się z następujących fragmentów: Molti sono tristi, Punkty zaczepienia, Via Clelia, Punkty zwrotne. Bohater po raz kolejny zahacza o Włochy. Znajduje się w Rzymie; chociaż właściwie, jak wynika z treści, „nie znajduje się” w Rzymie. Nie może się odnaleźć. Dopada go uczucie czczości, obcości. Wyjazd miał zaspokoić głód przygody, lecz nie zaspokoił. Miał też coś poprawić w życiowej (finansowej) sytuacji poety; czytamy: „Od ponad tygodnia/obniżam statystyki pracujących na czarno obcokrajowców.”

Zgorzknienie pojawia się dokładnie wtedy, gdy do świadomości podmiotu dociera uczucie zawodu. Zaczyna wszędzie widzieć albo przeczuwać atrapy, osypujący się tynk, papierowy szkielet. Wspaniały świat Zachodu, obiecujący wolność i spełnienie, okazuje się przedartym w kilku miejscach wyblakłym plakatem z dzieciństwa. Dekonstrukcja mitu barwności innego świata i mitu wielkiej przygody domyka się. Nuda dopada lirycznego globtrotera także w Rzymie. Bo wszędzie może dopaść. To właśnie wtedy poecie przekonanemu o wyjątkowości prywatnej misji kontestowania świata zaczyna wydawać się, że jest żałosny. Tak miałoby wyglądać dojrzewanie do znikomości i pustki, taka byłaby tu śmierć pocieszającego mitu? „On zerkając na przechodzące kobiety będzie opowiadał/jakieś historie, a ja spojrzę na zdjęcie Dylana Thomasa (...)/odpalającego papierosa i zdam sobie sprawę/jak bardzo jesteśmy żałośni.”

Rzymską czwórkę poprzedza kilka wierszy z Polski. Opole, Ząbkowice, Wrocław. I jeszcze jeden przypadkowy adres: Jugów niedaleko Nowej Rudy. Kilka tygodni w chacie pod lasem znajdującej się w przysiółku Sitów. Podmiot wierszy z Sitowa wydaje się naprawdę szczęśliwy. Dokładnie opisuje ten epizod. Jakby rozważał jeszcze inny wariant znalezienia się w życiu. Z dala od ludzi, od gwaru wielkich spraw i miast. Ze spokojem w sercu, z zaspokojonym wreszcie głodem sensu.

Nie wytrzymał tam długo. Jeszcze tego samego roku wyjechał do Rzymu. I zmęczył się tym wielkim miastem wcześniej niż przypuszczał. Gdzie jest jego miejsce? W każdym razie w tych kilku wierszach z Sitowa jest coś majestatycznego, tchną spokojem i wyciszeniem, już niemal pewnością, że jest się w środku świata, że prawie u siebie. Nikt bohaterowi niczego nie nakazuje, nie strofuje, nie podkreśla zależności. Czas płynie przez palce drobnych obserwacji, a kontemplacja staje się niemal sposobem życia. Przez mówiącego mówi coś jeszcze, nawiązuje się kontakt z tajemnicą, niesłyszalną w hałasie wielkich skupisk ludzkich. Coś przebija się przez szum. „Dym z ogniska układa się w pionowy słup i znika gdzieś/w górze.” Bohatera otaczają wzgórza i góry. Krajobraz jest czytelny i jako taki skłania do uniesień i zwierzeń niemal metafizycznych. Tu się można otworzyć na prawdę, a nie jak dotychczas tylko z niej pokpiwać. Brakuje jedynie małego poletka konopi indyjskich. I Justyny. Ale od czego wyobraźnia i listonosz. Ważne jest też sąsiedztwo, „ludzie stamtąd” nie wtrącają się, pozwalają żyć. Opresja ze strony aparatu zniewolenia, ze strony tych „strasznych powinności” jest mniejsza. Błogosławione miejsce. Błogosławiony stan.

Tomik kończą utwory pisane pod koniec pobytu w Rzymie i te napisane już po powrocie. Wyraźnie różnią się sposobem zapisu, sposobem widzenia i słyszenia zdań. Mają inną melodię droczenia się z czytelnikiem. Mocno przypominają formę i klimat tekstów Charlesa Bukowskiego. Te zapisy wydają się przede wszystkim skonfundowane i bezsilne. Po doświadczeniach włoskich i wszystkich innych poprzednich (łącznie z terapią à la Sitów: człowiek-Ziemia-powietrze) bohater czuje się zmęczony, a nawet zadręczony koniecznością kolejnego ruchu i wyboru. Coraz ważniejsza w jego życiu jest codzienna bliskość z drugim człowiekiem. Bliskość z kobietą. Cóż z tego, kiedy wydaje mu się, że nie potrafi jej sprostać. Z tym wiążą się oczekiwania, konieczność pójścia do pracy, zorganizowania wspólnego życia. To ciąży i rani. Na wezwania do zmieszczanienia odpowiada się ironicznie, oschle, wreszcie cynicznie. Ten rzekomy cynizm to tylko przykrywka dla bezsilności, rezygnacji. Wydaje się, że w tym przypadku happy end nie jest możliwy. Taki życiorys nie gwarantuje happy endu. Na razie pytanie „Po co właściwie wracamy/do swoich pustych pokoi/z widokiem na niezbyt ruchliwe ulice”[6] pozostaje bez odpowiedzi. Nie znaczy to, że nie ma żadnej szansy na jej pojawienie się.

 

6

Sztukę koncentracji czyta się dzisiaj jak pożegnanie z poezją, jak memento młodości  strawionej na wierszach i innych ucieczkach. To chyba najbardziej wesoły, rozbuchamy, krotochwilny tomik, który jednak w pewnym momencie zagęszcza się, koncentrując naszą uwagę na niezbyt wesołym przesłaniu. Przesłanie dotyczy wyczerpania się pewnego modelu reprezentacji, wiąże się z  poczuciem końca języka zdolnego poruszać i wciągać. Nie zaznaczono w tej książce podziału na dwie części. On tym razem zaznacza się sam. Po dziewiętnastu błyskotliwych, typowych dla tego poety, narracyjnych wierszach pojawia się dwanaście ascetycznych, haikupodobnych zapisów z gwiazdką odsyłającą do przypisu. Przypis okazuje się wierszem zapisanym drobnym drukiem, zapisanym linearnie niczym proza. W tych dwunastu prozach poetyckich impet wyobraźniowy i językowy dochodzi do kresu. Ogłasza się koniec poezji rozumianej jako rezolutna czy groteskowa konfesja, jako impulsywny zapis egzystencjalnej konferansjerki. W prozatorskich przypisach do poetyckich drobiazgów pojawia się idea innej poezji, która ze szczerością, autobiograficznością, bezpośredniością kontestacji i lirycznym reporterstwem nie ma nic wspólnego. „Zawiodły serie empatycznych prób dopasowania skompromitowanych epizodów do pozostałej reszty.”

„Pozostała reszta” mogłaby zaistnieć tylko poza empatią, błazenadą czy buntem. Ma  rozgrywać się na styku zdemontowanych zwrotów frazeologicznych, ma zaistnieć jako gra słów, seria dźwięków sugerujących przyleganie do życia i żywych uczuć, jako jedno wielkie lingwistyczne intermedium. Tę sekwencję awangardowych prób kończy przypis do lirycznego drobiazgu zatytułowanego System jednokierunkowy, w którym mówi się o sytuacji, w jaką wpędził „klasyczny pat”. Nie ma więc zwycięstwa ani porażki. To pożegnanie z poezją w dotychczasowym kształcie przebiega pod znakiem rozpoznania remisu i zdania sobie sprawy, że nie ma możliwości wycofania się czy powrotu. Obowiązuje system jednokierunkowy. Nie ma szans na obalenie porządku i zaprowadzenie swojego. Jedyna rewolucja, jaka od biedy może się powieść, jest rewolucją w słowach. Na przykład tych o bliskości, pokrewieństwie dusz, tolerancji i zrozumieniu. Podsumowuje się tę gorzką dojrzałość w ten sposób: „Jak na razie wszystko podlega samoistnemu przeterminowaniu. Europa schodzi z wizji. Gaśnie kontrolka trywialnego mitu. Jakieś niestrawne widma przyprawiają nas o mdłości, przewlekłe torsje, luźny stolec. Cokolwiek by o tym nie myśleć: żenadka! Permanentna żenadka!”

Zanim razem z autorem dochodzimy do tak zarysowanej przepaści, bawimy się setnie przy wierszach z pierwszej części tomu. Bawimy się dzięki groteskowemu rozregulowaniu zmysłów à la Jaworski i Foks. Czego w tej kalejdoskopowej opowieści nie ma: szyderczo-satyryczny obraz  życia literackiego (zloty i imprezki), arcyśmieszne nawiązania do kultury masowej, dziennik szalonych podróży rozpadającym się garbusem, gry i zabawy na kanwie tytułów filmowych, muzycznych, literackich, żarliwa i pikantna filipika wymierzona w szwajcarską służbę celną i w ogóle w Szwajcarię (przypomina się Ginsbergowski zaśpiew z „Ameryki), tęskne nawoływania do powrotu do natury gdzieś w Cisówce albo Jazowej, itd.

Ważnym wątkiem tej rozhulanej, groteskowej epopei końca XX wieku jest powrót do dzieciństwa. Tu i ówdzie przewijają się nuty nostalgii związanej z rodzinną uliczką i jej najbliższym otoczeniem. Przypominają się lata siedemdziesiąte i ich zaskakujący urok. Niektóre fragmenty brzmią jak opowieść dziecka epoki późnego Gierka. Bardzo płynnie w pejzaż tekstów wpisuje się pogłos idiomatyki tamtych lat, hasła, zawołania, slogany propagandowe i reklamowe, fragmenty relacji z masowych imprez politycznych, sportowych, kulturalnych. Głos bohatera wydaje się być głosem outsidera wychowanego w warunkach realnego socjalizmu na betonowym kawałku blokowiska i marzącego o ucieczce i przygodzie. A jego wiersze zaznaczają ślady ucieczki, kolejne epizody przygody: pełne anglojęzycznych nazwisk, tytułów płyt i pojedynczych utworów rockowych, aluzji do życiorysów świętych hipsterów, przesycone są zapachem haszu i marihuany, obfitują w drastyczne i szokujące wtręty, które są jak wyznaczniki poszczególnych etapów odrywania się od zwyczajności i powszedniości, owej wspólnoty trampkarzy uganiających się po zarośniętym chwastami boisku. Opowieść o udanym/nieudanym meczu, opowieść o konkretnej grze o coś i z kimś, a także grze jako takiej, staje się tu opowieścią o udanym/nieudanym życiu, o losie już zdeterminowanym, bo „bez realnych szans na korzystny wynik”. Utwór rozpoczynający tomik Sztuka koncentracji[7] sumuje te wszystkie wątki i godzien jest przytoczenia choćby po części:

 

(...)

W roku, kiedy argentyński napastnik Mario Kempes
Schodził z płyty boiska jako narodowy bohater, a naszym
Korkotrampkom bezlitośnie ścierały się podeszwy. Może
W jakieś żałosne popołudnie, podczas pory obiadowej
Albo w trakcie bezpośredniej transmisji z uroczystej
Wymiany proporczyków między radzieckimi i amerykańskimi

Astronautami na pokładzie Sojuz – Apollo. W czasie,
Kiedy puszczaliśmy na przyspieszonych obrotach płytę
Africa Simone’a, a na stadionie w Rosario, w pierwszej połowie
Meczu z Argentyną, Deyna pudłował karnego. Zdaje się,
Że na długo przed wycofaniem ze sklepów lemoniady w proszku,
„Sportów” oraz gum do żucia z wizerunkiem Bolka i Lolka,

Ale mogę się mylić, w końcu to nic ważnego, więc pewnie
Zaraz po fatalnym meczu z RFN, kiedy po oberwaniu chmury
Nad Frankfurtem, w 76 minucie Müller strzelił biało – czerwonym
Decydującego gola. To mogło być zaraz po kiksie stopera
Polonii Świdnica, po ofensywnej akcji Lechii Dzierżoniów,
Czy też zdobyciu kontaktowej bramki przez Rawię Rawicz.

Prawdopodobnie po tym, jak żołnierze z pobliskiej jednostki
Majstrowali coś szyszką w kroczu stukniętej Luśki, a nam zbierało się
Na pawia. Może po kapitulacji bramkarza Orła Ząbkowice
Albo podczas przewinienia w polu karnym Obry Kościan. Zgódźmy się,
Że to niewiele znaczy w porównaniu z tym, co zrobił Grzegorz Lato
Podczas X Mistrzostw Świata (tylko pomyślcie, siedem goli,

Z czego większość po bezpośrednim kontakcie piłki z łysiejącą glacą),
Lub też Jan Tomaszewski w momencie, kiedy cała Polska zastygła
W bezruchu patrząc jak broni karniaka egzekwowanego przez Hoenessa.
Biegaliśmy wtedy na czas dookoła bloku, budowaliśmy szałasy na bagnach
Za cegielnią, plądrowaliśmy strychy i piwnice w poszukiwaniu
Wypłowiałych map, poniemieckich atlasów anatomicznych i znaczków z Adolfem.
(...)
 

 

7

Gra, czy szerzej sport – bo nie tylko szachy i futbol, hazard rozgrywki (także życiowej), tempo ucieczki, poetyka przygód, nostalgia powrotów, dekonstrukcja mitów, szukanie miejsca i stanu – są tymi zjawiskami, które najpełniej wypowiedziały się w poezji Krzysztofa Śliwki. Być może należało położyć nacisk na coś innego, na kontrkulturę, narkotyki, punk, ma muzykę i sposób bycia. Na tym się nie znam. Na to pozostałem głuchy. Ta poezja  zasługuje na kolejne, głębsze i bogatsze, interpretacje.

 

 

 

Karol Maliszewski

 

 


[1]              Michał Fostowicz, „Chwila przed wierszem”, wstęp do antologii „Chwila przed wierszem”, Kłodzko 1989

[2]              „Chwila przed wierszem”, Kłodzko 1989

[3]              K. Śliwka, Dżajfa & Gibana, Poznań 2008.

[4]              K. Śliwka, Spokojne miasto, Kłodzko 1989.

[5]              K. Śliwka, Gambit, Kraków 1998, s. 20.

[6]              K. Śliwka, Rzymska czwórka, Poznań 1999, s. 44.

[7]              „Franek ‘Organka’ drze się na cały regulator, a potem/niemiłosiernie fałszuje melodię na nutę Polska gola,/Polska gola, taka jest kibiców wola”, w: K. Śliwka, Sztuka koncentracji, Białystok 2002, s.