Duży palec, fortepian, kobieta i wózek
Namaluj anioła – kwiaty pną się do nieba. Most na
Bobrze:
wypukły przedmiot odbijający wodę. Najdroższe są
te rzeczy,
co wysoko nad głową. Świecą małe rzeźby z wypalonej
gliny.
Czarny księżyc, może zepsuty kawałek sera w głębi
Ogrodu.
Namaluję kobietę – umarła wczoraj. Którą chciałem
tyle razy
beztrosko opuścić. Zobaczysz jaszczurkę z napiętymi
muskułami,
jak wchodzi po wodę do płonącej rzeki, dźwiga
wiadrami napój
miłosny. Zawołaj jesień. Nie żałuj farby. W parku
masz wystawę.
Namaluj miasto, może być Lwówek. Ratusz, rynek,
trzy wieże
przybramne. Duży Alec, fortepian, kobieta i wózek.
Namaluj
ptaka, zanim będzie rzeka: ręce nie pamiętają skrzydeł...
Obudź się! Obudź! Już pora umrzeć pięknie. Ciepła
komnata:
ślepi sanitariusze zdejmują chorych z twoich obrazów.
Wielka
kukła (może Lear?) potyka się o nuty, kalecząc
sobie ręce.
Most na Bobrze
Most, chwiejna budowla, dziób okrętu, pokład. W miarę
jak się starzał, wypadły mu dwa przęsła. Patrzę na wodę,
na jej mokry tyłek, ławicę niebiańskich ryb. Korytem
Bobru obficie płynie woda. Most jest głęboko zanurzony.
Wyobraźmy sobie tę rzekę zatrzymaną słowem, stańmy
na jej
brzegu – zbyteczny most do przeprawy. Woda szumi
podcina
konie batem, czapkę z głowy zrywa. A może to wycie ryb,
tętent koni? Stara beczka na śledzie ma żelazne okucia.
Wyobraźmy sobie nagły brak rzeki, martwe naczynie,
postrzępione
szorty. Omdlewamy w słońcu; upalny sierpień
poprzewracał beczki,
zajrzał na ich dno. Wyobraźmy sobie nagły brak
słońca i rzeki.
I posłyszałem bulgotanie. Sherry Golden w karafkach,
kawa,
wino, pstrąg na zimno. – O wodo zielonooka, popłynę
z tobą!
Mam dość ikry. Potrafię wiosłować dwoma naraz
skrzydłami.
Tryumf wysmukły
Że to białe to Anioł.
Że człowiek to nie dusza,
ale kosteczki światła.
Że tu, w mrokach nieba,
w błękitach ziemi jestem sobą.
Że pośmiertnie dośpiewam tryumf wysmukły.
Że słońcem uchodzę – nie widząc zieleni.
Że skoszone są rosy,
rodzinne piekła,
zasznurowane drogi...
Że po wnękach pamięci
twórczego rozpędu,
nie ma już nic oprócz obłędu.
***
Wyspa, która utonie.
Morze, które będzie wyspą,
obmyje brzegi oczu spokojne.
Gdy najdalej chcę przenikać,
drążyć najgłębiej
- wszystko jest blisko uwięzione.
Moja wyobraźnia zbłąkana
zatapia rzekę racji.
Moja wyobraźnia najjaśniejsza
koczuje na polach niedokonań.
A czysty Bóg,
który znaczy wszystko,
wciąż patrzy na mnie
z małej fotografii.
Przyszłość
Jedni tworzą tryumfalne zapytania,
troszcząc się o nią na oślep.
Inni tłumaczą ją
lękiem dotykania kogoś bliskiego.
Jeszcze inni podnoszą
długie kije wezwań,
widząc pustkę bezmiernie czarną:
las bez szumu, oddechu, zieleni.
Głowa leży na poduszce,
Bóg patrzy, jak otwieram oczy,
powala moją pięść.
Może to chwila:
mgnienie wieczności,
do której wpływają dwie wielkie rzeki
Absurd.
Echo Milczenia.
Wiersz leśnej przestrogi
Próbujesz zamieszkać w lesie,
stwarzasz go na podobieństwo swoje;
otoczony zasiekami malujesz pejzaże leśnych
zrębów – uśpiony Cmentarz Przyrody.
Jesteś potężnym zwierzęciem,
mięsożerną rośliną.
Jesteś sidłem:
węszysz wilczymi autostradami,
podnosisz łapę na bezbronne ptactwo.
Po twoim lesie kręcą się podejrzani ludzie:
w lisich futerkach,
ukryci w maskaradzie komendy.
Po twoim lesie kręcą się zwykli zabijacze.
Piszesz wiersz leśnej przestrogi.
Piszesz wiersz otwarty –
czarnym wachlarzem głuszca.
***
Nauczyłeś się oskarżać i krzyczeć.
Oskarżeni – torsy bez głów.
Widzisz ptaka o niebieskim oku.
Anioła z wiatru: jemu ślesz ukłony.
Czasami twoje działania przebiegają
poza ręką horyzontu.
Idziesz w kurzej ślepocie,
przepraszasz ludzi na ulicy.
Żyjesz w niewoli marzeń.
Żyjesz totalną pychą, z maską grymasu,
w którymś tam wcieleniu.
Ja nie pytam o most Grunwaldzki
Świat po walce z aniołem.
Zło nie przeszkadza,
pozwala żyć.
Musimy kursować tą samą ulicą, Drogi Rafale.
Rozumiesz mnie: ja nie pytam
o Most Grunwaldzki,
który przeniósłby nas na drugi brzeg poezji.
Musiałaby się wydarzyć cisza,
która dałaby się opisać
jako błysk nadzmysłowego wiersza.
Czy nie kusimy się tu o niemożliwe?
Wielkie pytania ludzkości
trwają niczym łódź
poruszana blaskiem księżyca.
***
Wtul w moje ręce miąższ księżyca
- kruszec na ranę.
Zakwitnij różą.
Zapachnij doliną.
Ile utrapień wypijasz z ust?
Ile mym snom,
ile mym przebudzeniom,
ile mym smutkom
- jesteś potrzebna?
***
Tylko jeden raz jesteśmy równi ptakom.
Trzeba nam wtedy lecieć,
rozpostrzeć ręce nad drzewami
Nadać im formę liścia.
Nadać imiona drzewom.
Lub zaszyć się w kępie zastrupianych
myśli – i śnić.
Rozmontowany pociąg
Poeta chce wierzyć
że zero dodać zero jest dwa.
Że w piekle śnieg pada
i diabły leżą chore na anginę.
Z coraz większego oddalenia
nasłuchuję oddechów:
tej podróży za ścianą.
Ostrzegano mnie,
że kiedyś usiądę blisko siebie,
nie będę spał,
stracę się z widzenia.
Skąd ta radość?
Skąd biorą się znalezieni?
Dworce... kominy... spaliny...
Coraz dalej, w inną stronę rzeczywistości,
wiezie mnie pozaziemski, grafitowy,
rozmontowany pociąg.
Quo vadis
matce Apolonii
W dłoni sen ciepły, ożywiony w słowie. Ustawić czas,
by ręce twoje wypoczęły, z ramion małych znikło
powątpienie: - Do słowa daleka droga. Wszedłem w to
życie stopą małą. Czy taki ślad pozostawię, mamo?
Majątek w walizce zgromadzony. Listy w poduszce zanurzone
po niesen gaszący biadolenie. Spinka od włosów dziewczyny
otwarta. Wkoło „pieniędzy, zysk” – wołają. Więc idę.
Ja: cząstka rosy skazana na rozbicie od wierzchu do wnętrza.
Mój pokój? – kącik w ciszy oparty. Podłoga – strawiony but.
Ściany bez fotografii. Nie ma miejsca na cuda, a noce
zawarte w miodzie, wypełnione pretensją, zapachem alkoholu.
Wrocław. Wyspa Słodowa. Dwa mosty. Młyn „Maria”;
ptaki zbierające snop zgubiony. A wiatr pochylony nad placem
unosi rzucone Pacem in Terris – dwa niebieskie anioły.
Wojciech Izaak Strugała