/
Grzegorz Woźny

Biogram

 

Grzegorz Woźny (1975) – poeta, malarz. Współtwórca istniejącego w latach 1996 - 2001 Świdnickiego Stowarzyszenia Literackiego Logos. Jeden z redaktorów wydawanego w tym samym czasie ogólnopolskiego czasopisma literacko - artystycznego Arytmia.

Autor książek: "Każda godzina zdatna do picia" (1999),  "Landszaft. Wiersze z lat 1999-2009" (2010), "Nit" (2011), "Miejsca stojące" (2013), "Chlebem nie popchniesz posiłku" (2015). Mieszka w Świdnicy. 

 

Twórczość

 

Poezja:

"Każda godzina zdatna do picia" (1999);
"Landszaft. Wiersze z lat 1999-2009" (2010);
"Miejsca stojące" (2013);
"Chlebem nie popchniesz posiłku" (2015).

 

Proza:

"Nit" (2011).

 

Strona prywatna:

http://woznygrzegorz.wix.com/gregor

 

/
Omówienie

 

Anna Szołtysek-Grzesikiewicz: Miejsca ostateczne

 

Jak pięknie wszystko obumiera.

G. Woźny

 

Poetycki dziennik Grzegorza Woźnego wcale nie pretenduje do sprawozdania z procesu wszechogarniającego rozkładu. Jest raczej – poza byciem faktycznie rejestrem pewnych zajść, o których później – pełnym melancholii (sic!) zbliżaniem się na wyciągnięcie ręki do tych wszelakich miejsc, których dyskretna aura znajdowania się u kresu magnetyzuje przechodnia, widza, uczestnika… Obumieranie zatem w tym sensie pozostaje fascynującą hipostazą mikro-kosmosu, po którym smuży się – na podobieństwo flâneura – podmiot liryczny. Aż chce się chwycić za aparat fotograficzny i naprędce sporządzić fotograficzną dokumentację zajść pełnych abstrakcji, które umykają statyce obrazu.

Jak pięknie…! Witaj estetyko – fundamencie Kierkegaardowskich dywagacji o naturze istnienia. Bowiem czyż to nie piękno właśnie jest tym, co się naprzód narzuca w o b c o w a n i u  z tzw. compositum fenomenów i noumenów? Zatem z tym, co się w sposób oczywisty w swej oczywistości przedstawia – świat ze swą kanciastością, ciasnotą (a przecież jednak niepokojącą otwartością i ucieczką – świat od nas Czytelniku ucieka… Spróbuj sprawdzić, co tkwi w nadmiarze lustra, albo dlaczego głową w dół kowalik szuka pożywienia…). Jednocześnie jednak w te  m i e j s c a  s t o j ą c e  spoziera jakaś dal, jakaś głębia, coś z tych ran codzienności do nas przemawia, coś nieoczywistego, coś niepokojąco podobnego nam, bliskiego, ale ostatecznie innego. Istnieje więc, czytelniku Miejsc stojących, w świecie dwojakość – odkryte-zakryte, bogate-ubogie, statyczne-dynamiczne. Wczytując się w poetycki dziennik Grzegorza Woźnego w jakiś sposób jesteśmy podprowadzani pod sam próg możliwych uniesień, możliwych deskrypcji, by runąć w przestrzeń dających wytchnienie czystych Obecności – ptaków, roślin, śladów ludzkiej bytności… Miejsca stojące są bowiem między innymi opowieścią o spotykaniu przejawów świata, mogą być spowiedzią podmiotu-monady-świadomości z podejmowanych prób wyjścia ku Nieodwracalnemu…

wszystko obumiera. Tom Woźnego otwiera notatka datowana na 8 września, w której uderza już pierwszy werset (Brzoza tak szybko rośnie do ciemności). Nakłuty niepokojem czytelnik zaraz potem konfrontuje się z obrazowaniem przedziwnego (i jednocześnie nieco karykaturalnego i absurdalnego) świata. Zdaje się odtąd, że świat ten właśnie pozostaje jedynie sztafażem, pewną dekoracją i zbiorem artefaktów, zza którego wystaje niejako właściwa istota i miara Rzeczy. Poetyckie uniwersum Woźnego budowane jest na fundamencie relacji świadomość-rzecz (nawet jeśli pojawiają się inni ludzie – funkcjonują na zasadzie współuczestnictwa w istnieniu wszech-dekoracyjnego kamuflażu szaleństwa świata, jako całości). Wszak wszystko obumiera i rośnie do ciemności.

Ciemność nie jest efektem końcowym jakiegoś procesu (wzrastania), choć również tym, jest wszelako pewnym stanem, w którym podmiot tworzy horyzont – pozwala on na zasadzie zwierciadła określać się świadomości. Motyw lustra, zwierciadła nie przez przypadek jest tutaj przywoływany, ponieważ owa solipsystyczna figura – jak sądzę – spaja cztery istotne punkty w poetyce Grzegorza Woźnego. Są nimi obraz, sny, doświadczenie znajomego (w opozycji do obcego napierającego świata, wobec którego podmiot liryczny wędrując ścieżkami swego mikro-kosmosu separuje się), wspomnienia z dzieciństwa. Wszystkie one pomagają przejść inicjację w dojrzały, dorosły świat, by później łagodnym osunięciem wpaść w jesienną refleksję nieco znużonego melancholika.

W tekstach Woźnego obrazy często inaugurują opowieść ukrywającą się w abstrakcyjnych, zagęszczonych aluzjach. Na podobieństwo fotografii, poddanych w ciemni obróbce odzierającej je z realizmu. Obrazy nie są zatem na podobieństwo tzw. rzeczywistości, są natomiast skrótem, mogą być parabolą. I tak w poezji Woźnego ściga się obraz zwięzły i zarazem pojemny w znaczenia i słowo, które próbuje sprostać intuicyjnemu zorientowaniu się wobec rzeczywistości. Tego rodzaju zabieg przypomina grę w skojarzenia namiętnie uprawianą przez dzieci, poetów i filozofów. Zjawiająca się wirująca wokół zmęczonej głowy feeria rejestrowanych klisz rzeczywistości może przyprawić o ból oczu, o chęć ucieczki, chociaż – jak notuje Grzegorz pod datą 15 października – tu zgubić się nie da. Wyraźna obecność liścia.

Jedną z możliwości ucieczki jest sen. Sprawy nie zakończone, zainicjowane ledwie, napomknięte… Ktoś je potrafi spuentować, ktoś potrafi nadać im kształt, konkretną spójną wizję… Ktoś we śnie. Kimże jest ów raz po raz pojawiający się w tekstach Woźnego  k t o ś? Czy jest to głos podświadomości czy też raczej transcendencji przenikającej immanencję? Wydaje się, że w tym poetyckim świecie rozstrzygnięcie zapada jednak w jaźni, świadomym ego, nawet jeśli się „śni na jawie”… Już wiem, że sam ze sobą jestem równy – notuje Grzegorz Woźny pod datą 12 września – a szczegół ponoć z diabła. Tkwi w nadmiarze lustra potencjał tej równości. Istnienie bliźniąt zawsze budziło zachwyt. Podwojenie osobowości, łudząca identyczność, wszelako niepokojąca innością… Koncepcja cienia C.G. Junga wprowadza pewien dysonans w spójną wizję dojrzewającego człowieczeństwa i umiejscawia to, co kontrastuje z jaźnią i warunkuje jej rozwój w rejony nieświadomości. Tymczasem u Woźnego ów cień (lepiej: ciemność, o której była już mowa wcześniej) przesunięty jest raczej w rejestr tego, co uświadomione, a to boli. Nadmiar bodźców, rzec można – swoisty hiperrealizm w procesie indywiduacji – skutkuje szaleństwem, erupcją wizji… Przecież gdzieś odbijająca się w jaźni rzeczywistość musi znaleźć ujście… Zadaszyć się trzeba – pisze Woźny – ubrać trampolinę, by z własnego pieca nie skrobać skóry.

Notowanie kończy się w listopadzie. Należy dzisiaj mówić o zmarłych. Świat tych, którzy odeszli sąsiaduje z krainą dzieciństwa. Oba te światy w istocie są potężnymi falami przeszłości, które nanoszą na teraźniejszość, na świadomość osad melancholijnej tęsknoty za utraconym. Jeśli trzymać się tego, że Miejsca stojące Grzegorza Woźnego są pamiętnikiem przypadków świadomości w uniwersum fenomenów, to motyw jaźni spoczywającej jakby na ostrzu noża między nicościami tego, co przeszłe i tego, co przyszłe jest spójną wizją ostateczności, kresu. Chybotliwa wędrówka po ostrzu noża do miejsc ostatecznych przynosi łagodne ukojenie… To się akurat dobrze złożyło; to ostatnie, co nas czeka – pisze poeta. I dalej sennie wyznaje (2 listopada), iż istnienie to zasadniczo zadanie z teorii poznania (o czym wszak już wcześniej była mowa). Pierwszeństwo epistemologii względem metafizyki jest fundamentem kartezjańskiego przewrotu w filozofii. Odtąd nie sposób konstruować dyskursu filozoficznego, ba – lecz przede wszystkim własnej życiowej historii – nie odwołując się wpierw do samoświadomości. A w świadomości grę podejmują nieustannie światłocienie, półcienie (Światło pełnych godzin – któż nie zachwyca się jesienno-zimowym ostrym światłem? Właśnie wówczas, gdy wszystko w nas uśpione, rytm natury ostrzeliwuje nasze oczy czymś tak nieubłaganym…) i sny – właśnie. Lektura poetyckiego dziennika Grzegorza Woźnego zaprasza do podglądania (bycia świadkiem i uczestnikiem) fascynującej przechadzki melancholika w porze nasilenia jesieni, w porze schyłku, w godzinach odchodzenia, w natężeniu świadomości, w wyostrzeniu zmysłów. Opowieść ta rozpięta jest właśnie między obiema tymi skrajnościami. Wyborna rzecz!

 

Anna Szołtysek-Grzesikiewicz

/
Omówienie 2

 

Barbara Elmanowska: Człowiek to nie jest piękne zwierzę

Notatki na marginesach Nitu Grzegorza Woźnego

 

Jestem kobietą z krwi i kości, co nie zmienia faktu, że już od dzieciństwa obserwuję dojrzewającego we mnie równolegle chłopca. Takie rzeczy podobno się kobietom zdarzają. Młodzieniec ten zresztą wyrósł już na mężczyznę i to nie byle jakiego, bo dosyć staroświeckiego, chwilami szarmanckiego. Piszę o tym, bo w Nicie Grzegorza Woźnego kwestia zdaje się być z gruntu damsko-męska, a sam autor podkreśla, że pierwsi odbiorcy bardzo szybko podzielili się na dwa obozy. O podziale zadecydowała płeć i związany z nią rodzaj wrażliwości. W lewym narożniku nadwątlona już z lekka lekturą, krucha kobieta, jakaś urażona, zbyt delikatna na tę walkę. W prawym mężczyzna – wiadomo – twardy i bez złudzeń, znający świat, życie, zasady organizujące. Nie wiedzieć czemu, oboje przegrywają. Do czego zmierzam w tym pokrętnym wywodzie? Zarówno ja, jak i moje męskie alter ego zgodnie stwierdzamy, że Nit godzi przede wszystkim w człowieka.

Zanim przejdę jednak do trudnej argumentacji i trudnych nawiązań, jeszcze tylko krótka wycieczka w przeszłość literacką autora. Tak ze względów sentymentalnych. Grzegorz Woźny dał się poznać szerszej publiczności głównie jako poeta. Poezja zgromadzona w dwóch tomach: Każda godzina zdatna do picia (SPP, Wrocław 1999) oraz Landszaft. Wiersze z lat 1999-2009 (Mamiko, Nowa Ruda 2010) sprawia wiele przyjemności. Oceniana jako lingwistyczna. W tle często pobrzmiewa Tymoteusz Karpowicz. O ile jednak Karpowicza czytać nie potrafię, po Woźnego sięgam dosyć często i z nieukrywaną przyjemnością. Wersy te są pochwałą codzienności. Odnajduję w nich wszystkie zgubione kromki chleba, ławki, ciche rozmowy, ludzkie nastroje piękne w swej nieukrywanej prostocie. To nie wszystko. W wierszach tych jest szczególny rytm i melodia. Co prawda, dosyć sceptycznie patrzę na lingwizm przykładany do tego typu poezji. Nie będę wykorzystywać wytartych porównań batalistycznych, choć zapewne by nie zawiodły. Dla mnie to poezja poruszająca się w rytmie życia, codzienności, wreszcie w rytmie związku kobiety z mężczyzną.

Cały ten świat zostaje zdegradowany w Nicie. Główny bohater, Bogdan Trzmiel, właśnie wraca do Polski z Birmingham. Wszystko jest jakieś bliskie i dalekie jednocześnie. Znane fragmenty Wrocławia, Świdnicy, znajome twarze i ludzkie zachowania, tęsknota za Polską, objawiająca się w pragnieniu tych naszych najgorszych zachowań. W Świdnicy czeka na bohatera kobieta. Tu zaczyna się robić hermetycznie i dosyć duszno. Czytelnik zostaje wciągnięty w smutne i uciążliwe życie na małej przestrzeni, w codzienność zdominowaną przez fizjologię, tak skrupulatnie odnotowywaną przez głównego bohatera. Jego żona, Iwona, nie różni się zbytnio od pierwszego lepszego mebla w mieszkaniu. Problem z nią polega na tym, że zwykle zajmuje niewłaściwe miejsce, stąd zawadza, ogranicza ruchy Bogdana. Czasami też niestety za dużo mówi. I nie, znów nie będzie dużego kalibru, żadnego silenia się i wysługiwania feminizmem czy gender studies. Problem nie tkwi ani w kobiecości, ani w męskości. Nie trzeba metodologii, aby dostrzec, że oba pierwiastki są tu równie żałosne. Na pierwszym planie wciąż małe dzieci, zdemoralizowane przez współczesność, bez powodzenia podejmujące grę w życie, okaleczone zupełnym brakiem zrozumienia własnej seksualności. Wszystko w tym świecie jest przymusem. Czytelnikowi stale towarzyszy element obcości, przerażającej izolacji. Nieświadomość? Gdzieś w kącie oczywiście kryją się te pytania, czy kobiety rzeczywiście nie wiedzą? Czy mężczyźni naprawdę wierzą, że są aż tak chytrzy? Dlaczego kobiety nie odchodzą i wkładają tyle energii, aby podtrzymywać zwykłe złudzenia? Z pewnością niejedna czytelniczka, zgodnie z oczekiwaniem, zapyta, czy większość mężczyzn myśli w ten sposób? Przyjrzy się wówczas własnemu związkowi. Niejeden czytelnik ucieszy się, że w końcu na rynku ukazała się literatura prawdziwie „męska”, bo i Playboy już jakiś taki wygładzony, bez krwi, potu i spermy. A ja wciąż wierzę, że będą też tacy czytelnicy, którzy stwierdzą, że z tego Bogdana to – najmocniej przepraszam – prawdziwy kutas, do tego niedowartościowany i bez celu w życiu. Ciągłe miotanie się nie jest przecież „męskie”. Ten mężczyzna we mnie właśnie szepce mi do ucha, że „z tym całym Bogdanem Trzmielem to on by nawet w szatni męskiej po wygranym meczu kopanej pogadać nie chciał”. No, ale dosyć tych wycieczek osobistych. Czas odnieść się do literatury polskiej i światowej. Podjęłam wiele prób. O ile w książce Woźnego jest obecny mężczyzna, kobiet nie ma w ogóle. Na nic zdają się próby porównań chociażby do Charlesa Bukowskiego, którego zresztą Bogdan czytuje. W tej z lekka pornograficznej prozie kobiety są, i to bardzo wyraziste. Nieustannie ma się wrażenie, że jest to świat oglądany z dołu, jakby jakieś małe stworzenia zadzierały głowy i opisywały wszystko z tamtej perspektywy. Te małe stwory to mężczyźni, zawsze świadomi siły kobiet (nieświadomi tylko jej skali) i demonizmu, rozmiaru zniszczenia, jakie mogą wywołać w ich życiu. Mężczyźni u Bukowskiego są pod urokiem kobiet, zupełnie bezbronni, nawet jeśli w grę wchodzi jedynie seks. Cielesność kobiet ich uwodzi, obezwładnia. Popadają przez to w rozmaite tarapaty. U Woźnego główny bohater zawsze gardzi kobietą i drugim człowiekiem, a w rezultacie ma w pogardzie również samego siebie. O ile po lekturze Charlesa Bukowskiego czy Henry’ego Millera czytelnik jest w pewnym stopniu usatysfakcjonowany, zwłaszcza erotycznie, lektura Nitu pozostawia, BA!, porzuca w stanie upokorzenia, niesmaku i chronicznego niezaspokojenia. Czytając, nieustannie kołatało mi w głowie jedno zdanie, wyrwane z jakiegoś filmu, obejrzanego ostatnio w telewizji zupełnie przypadkiem, gdy główna bohaterka wypowiada następujące słowa: „Miałam zbyt wielu kochanków, a za mało seksu”. Wbrew pozorom zdanie jest logiczne. Bogdan Trzmiel zdaje mi się właśnie tego typu bohaterem, który ma zbyt wiele kochanek, lecz zdecydowanie bardzo mało seksu. Jałowość egzystencji jest być może bliższa prozie Marka Hłaski. Lecz u Hłaski przynajmniej mężczyźni trzymali się razem. Oby przeciw kobietom, których się bali. Bogdan jest sam.

Myślałam również o bohaterze Obcego Alberta Camusa, lecz nawet egzystencjalizm dążył do poszukiwania rozwiązania. W Nicie poszukiwań brakuje. Bohater stwarza ten świat prymitywnym. Później go obserwuje, stwierdzając, że ten świat jest wyjątkowo prymitywny. Z tą wiedzą nic już jednak nie robi. Sprawnie maskuje cały mechanizm, dając upust toczącemu go nihilizmowi.

Być może jedyną trafną analogią jest film Boba Rafelsona Pięć łatwych utworów z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. W pewnym stopniu wskazanie na tę paralelę łączy się z moją nieodłączną chęcią obalenia opozycji damsko-męskiej, jako klucza do lektury Nitu, wyjścia poza nią w stronę człowieka i dyskusji bardziej uniwersalnej. Film jest o tym, jak łatwo człowiek o pewnej inteligencji, lecz zupełnym braku dojrzałości, może się pogubić. O człowieku pozbawiającym się miejsca i tożsamości, myślącym, że życie i tak zrobi swoje, wciągnie go i zatrzyma. Pozostaną okoliczności, rzadko idealne czy chociażby akceptowalne, ale wówczas wystarczy się przystosować, a i narzekać można do woli, bo przecież ten świat został mu narzucony. To również o tym, jak trudno w rzeczywistości odwrócić się od świata kultury i sztuki, gdy już raz się posmakowało, w stronę fizyczności oraz pozornych prostoty i prymitywizmu. Bohater wie, że ma potencjał, z którego jednak rezygnuje. Wybiera kobietę prostą, która spełnia jego wszystkie podstawowe potrzeby. Jego inteligencja w zestawieniu z głęboką niedojrzałością nie pozwala mu jednak jej szanować. Bezlitośnie obnaża jej głupotę i naiwność. Będąc wśród swojej rodziny, obnaża ich równie naiwne życie poświęcone muzyce i ciągłym ćwiczeniom. Degradując oba światy, stawia się w sytuacji bez wyjścia. Każdy świat i każdą sytuację można obnażyć, wskazać ich słabe punkty, tylko, czy naprawdę o to w życiu chodzi? A może, mówiąc kolokwialnie, trzeba wybrać, zaakceptować i zwyczajnie robić swoje? I wciąż nie wiadomo, czy łatwy utwór naprawdę wzrusza, czy jedynie prowokuje do odegrania wzruszenia.

Wolę się zatem zapobiegawczo usytuować na marginesie, bo bezpieczniej, a i w spokoju można się dalej przyglądać, nie oczekując jednocześnie zbyt wiele. Język Nitu jest na tyle agresywny i deprecjonujący, że odbiór świata przez czytelnika powinien być jednoznaczny. Wolałabym uniknąć narzucającego się stwierdzenia, że język jest prawdziwy, bo ten też jest zróżnicowany i zależy od tego, do której ściany się ucho przyłoży. Ten powieściowy z pewnością wciąga czytelnika i szczelnie zamyka wbrew jego woli. Nierzadko doprowadza do mdłości i klaustrofobii. Pewnym jest, że wartości upadają, a człowiek współczesny jest na tyle nierozsądny, że nie próbuje ich na nowo ustanawiać. Kolejny raz przekonuje mnie tytuł jednej z książek Barbary Skargi, że człowiek to nie jest piękne zwierzę. Niestety.

 

Barbara Elmanowska

/
Omówienie 3

 

Bartosz Czarnotta: Przez język do rzeczywistości

 

Każda książka jest nade wszystko zbiorem słów, swoistym wyborem z języka. Istnieje zatem ścisły i nierozerwalny związek miedzy już samą możliwością jej napisania, a funkcjonowaniem tego czy innego systemu werbalnego wyrazu. Bez lingwy nie istniałaby literatura, więcej nawet – to lingwa właśnie całą już powstałą, tworzoną czy mającą dopiero powstać literaturę w sobie zawiera. Z tych właśnie względów każdy literat powinien, moim zdaniem, składać swą twórczością szczególny hołd mowie oraz jej utrwalonej wersji. Potrzeba to, wydawać by się mogło, oczywista, dostrzegana jednak przez zaledwie garstkę poetów współczesnych, w tym przez autora niniejszego tomu.

Słowo wybrane przez Woźnego na tytuł, landszaft, oznacza obraz nie mający wartości artystycznej lub obraz przedstawiający krajobraz, pejzaż (Słownik wyrazów obcych PWN, Warszawa 1980). Można domniemywać, że odniesienia do obrazu mają związek z plastycznymi zainteresowaniami poety, także krajobrazowość da się wyjaśnić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia z książką będącą prawdziwym poetyckim krajobrazem, stanowiącą owoc dziesięcioletniej pracy. Dlaczego jednak na owo reprezentacyjne słowo całego zbioru został wybrany rzeczownik odnoszący się do przedmiotu o dosyć niskim poziomie artystycznym? Czyżby jego autorowi na nim nie zależało? Odpowiedź jest nieco bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać i – jak z dalszej części tego szkicu wyniknie – bardzo dla Woźnego korzystna.

W wierszu chęci możemy przeczytać: powieki śledzą literalne powiastki. Wydaje mi się, że do zrozumienia w pełni tych słów można dojść tylko wówczas, gdy – podobnie jak autor to czyni w całej swojej książce – oddamy tu cześć językowi i przez chwilę zajmiemy się ich analizą. Mamy więc powieki, element ciała okrywający gałkę oczną, nie zaś uczestniczący bezpośrednio w akcie wizualnym. Co one robią, w jakiej są relacji z pozostałymi elementami przywołanymi w tym wersie? Otóż śledzą. Zostały wyposażone w nadzwyczajne uprawnienia, inaczej bowiem nie mogły by wykonywać tej czynności. W jakim celu? Po to, by kontrolować literalne powiastki. Literalne, takie, które odnoszą się ściśle do liter, części składowych każdego słowa, opowiadających widocznie, indywidualnie naznaczone krótkie historie (powiastki). Przeprowadzony rozbiór dowodzi, że dla autora Landszaftu panowanie nad słowem jest niezmiernie ważne. Można byłoby stawiać mi zarzut budowania całej teorii na jednym przykładzie. Pragnienie totalnego władania językową materią wyziera jednak z wielu utworów zamieszczonych w tym tomie.

Wiosna, drobiazg o niepozornym, tkliwym tytule, niesie ze sobą słowa niezwykle pod tym względem znamienne – ugryźć zagryźć/dowolne słowo/na miło rozmawiać. Nie ma tu nawet odrobiny delikatności – zbliżenie się do języka, a następnie przyswojenie go sobie musi nastąpić, nawet za cenę zastosowania brutalnych metod. Obojętnym jest tożsamość przyswajanego elementu. Niezwykła jest ta drapieżność – świadczy jednak tylko raz jeszcze o sile wspomnianego wyżej pragnienia. Było przecież w jego imię, było realne połączenie dwóch sprzeczności – typowo ludzkiej skłonności do refleksji (chęci) i występującej u zwierząt instynktownej gwałtowności.

Czy panowanie nad językiem stanowi cel sam w sobie? Czy chodzi w tym tomie tylko o to, by żonglować w sposób doskonały czarnoleską rzeczą i w ten sposób zapewnić swojemu dziełu ów pozornie, po macoszemu potraktowany poziom artystyczny? Już taka postawa świadczyłaby doskonale o kwalifikacjach Woźnego jako poety. Chodzi tu jednak o coś jeszcze. Rąbka tajemnicy odsłaniają wiersze umieszczone w części Czuwanie. Są to w większości formy niezwykle krótkie i skondensowane, o węzłowatej specyfice dyskursu. Ich sednem jest z reguły jedno konkretne odczucie, jeden konkretny problem w danej chwili uchwycony i natychmiast podany refleksyjnej obróbce. Typy owej obróbki bywają różne: wypróżnianie; eliminowanie pierwotnej zawartości semantycznej ważnego słowa (pusto biegną/spalone karki), wwiercanie się; dostawanie się do rdzenia przedmiotu poprzez używany na jego oznaczenie wyraz (zmieścić w sobie/zamek/błyskawicznie), odkrywanie, nawiązywanie; przywoływanie znanych powszechnie zbitek językowych dzięki umieszczaniu tylko ich fragmentów (na umór wesołą ręką/że przywitam) .

O ile pierwszy etap działań twórczych podjętych w tym tomie można było nazwać panowaniem, dążeniem do panowania, to drugi, wskazany właśnie, powinien chyba nosić miano manipulowania. Towarzyszy mu w dodatku tytułowe czuwanie, uważne oczekiwanie na każde potknięcie utrwalonej mowy.

Takie wirtuozerskie manipulowanie treścią nie jest głównym celem autora Landszaftu. Gadanie, jak możemy się dowiedzieć z kolejnej części książki, bywa szlachetne. Spełnia swoją diagnostyczno-poznawczą rolę także w okolicznościach, w których nikt nie chciałby się znaleźć (na szczochu jadę /praca dom praca), konsekwentnie odkrywa, dzięki pracy wykonanej uprzednio, kolejne prawdy, nieraz w bardzo różniących się od siebie sytuacjach (między innymi podróż, posiłek, zetknięcie z gaworzącym dzieckiem) ukazując na końcu możliwie pełny obraz rzeczywistości. Wydaje mi się, że właśnie szara, zwyczajna rzeczywistość, z którą spotykamy się wszyscy jest główną treścią tomu omawianego przeze mnie. Tymoteusz Karpowicz, niedawno zmarły mistrz operacji na wyobrażeniach, znaczeniach i wydźwiękach, bardzo ceniony przez Woźnego (na co wskazuje choćby podobieństwo układów graficznych Landszaftu i Słojów zadrzewnych, a także wiele podobieństw w sposobie obrazowania oraz wyrazu) zwykł mawiać, że rzeczywistość przerasta nas.

Dowodem na prawdziwość tych słów są kolejne fragmenty pozycji, w której to posłowie się znajduje. Jeśli bowiem rzeczywistość faktycznie nas przerasta, muszą istnieć jakieś odrosty. Wyjątkowo nietypowe trzeba przyznać są one w tym przypadku. Jak się jednak okaże jest to usprawiedliwione przez pewne zręcznie, zakamuflowane nawiązanie.

            Tytuły części VIII, IX i X tworzą, gdy się je w jedną całość połączy, dziwaczną konstrukcję:

Ś

wiersz

cz

Gdy na nią spoglądam, przypomina mi się moja rozmowa z autorem Landszaftu i kilkoma kolegami po piórze sprzed około dwóch lat. Dyskutowaliśmy wówczas o możliwie najbardziej skondensowanej formie poetyckiej. Twórca niniejszego tomu zapisał wówczas świerszcza na tablicy, by udowodnić, że nawet pojedyncze słowo, w pewnych okolicznościach może stać się wierszem. Zdarzenie to zdaje się przywoływać pamiętne słowa Martina Heideggera – Świat nie jest. Świat się świeci. Tylko że tutaj staje się nie świat, a słowo – wiersz; nie świat, a konkretne słowo – rzeczywistość.

Rozciągnięcie tego wyrazu i pokazanie przez to jego prawdziwej, stającej się natury pozwala na postawienie pytania o możliwość uczynienia tego samego z innymi częściami każdego języka. A że nie jest rzeczą nową w literaturze podobna kombinacja (np. wiersz T. Majerana no ba) , można dać odpowiedź twierdzącą.

Język jest domem bytu, jak twierdził cytowany już Heidegger. Landszaft, mam nadzieję, pozwolił to zrozumieć. Pokazał również, że wysoki poziom artystyczny może doskonale współgrać z innymi kategoriami, w tym bardzo z kwestiami filozoficznymi. Czyni to z najnowszej publikacji Woźnego rzecz zupełnie wyjątkową.

 

Bartosz Czarnotta

 

/
Omówienie 4

 

Jerzy Pluta: Młody poeta pyta o Alę, która ma kota

 

 

Gdy w lecie 1998 roku przeczytałem w maszynopisie zbiór wierszy Grzegorza Woźnego, pod dwuznacznym, choć mało handlowym tytułem Kiełki przedmiotów, to prawie się rozczuliłem. I ucieszyłem. Oto teksty młodego poety (rocznik '75), któremu znudziło się zapewne (niewątpliwie?) nieustanne podpatrywanie Miłosza, Różewicza, Herberta... (Szymborska natomiast jest poza podejrzeniami.) Nareszcie! – wykrzykuję. Ileż to napisano w ostatnich kilkunastu latach grzecznych „miłoszopodobnych” utworów? Setki, setki... Można by nimi wybrukować drogę do piekła (literatury). Grzegorz Woźny odkrył także inną ścieżkę polskiej poezji (jakże ważną w XX wieku!), ścieżkę poezji lingwistycznej. Większość krytyków i badaczy raczej zgadza się dziś z tezą Jana Błońskiego (sprzed ponad ćwierćwiecza), że po 1970 roku zwyciężyła linia Miłosza, natomiast linia Przybosia stała się mało atrakcyjna, a obecnie została prawie zapomniana przez młodsze roczniki. Jednakże w latach 90. zaczęło się coś zmieniać; oto czytam niekiedy buńczuczne wypowiedzi debiutujących autorów, że oni olewają (to cytat) i Miłosza, i Herberta, i Białoszewskiego (o Karpowiczu w ogóle chyba nie słyszeli...). A niech sobie lekceważą, ale często mam wrażenie, czytając „najnowsze arcydzieła poetyckie”, że po prostu nie znają wierszy mistrzów poezji polskiej (i tych żyjących, i tych sprzed lat kilkunastu, kilkudziesięciu). Słowolejstwo, ględziarstwo – komentuję po cichu czytając wiersze najmłodszych poetów (a raczej: kandydatów na poetów). A może młodzi poeci rzeczywiście nie czytają już ani Miłosza, ani Białoszewskiego?

Wydaje mi się, że Woźny uważnie przeczytał i (przede wszystkim) Białoszewskiego, i Karpowicza z lat 60. A może tylko ich poetyckich „synów”? Mnie po prostu cieszy (i to bardzo), że szkoła lingwistyczna (zdawałoby się: całkowicie uśmiercona przez krytyków) odżywa, że staje się równie pociągająca, co nurt miłoszowski. Grzegorz Woźny – co chciałbym podkreślić – nie jest jedynie podglądaczem Białoszewskiego, Karpowicza (czy młodego Barańczaka na przykład). On udanie wykorzystuje lingwistyczne doświadczenia, czyli m. in. zasadę nicowania idiomów, metafor, tropów itd. Nie jest mu obca wyrafinowana ironia, nie stroni od dowcipu językowego (to prawie rzadkość w wierszach debiutantów ostatnich kilkunastu lat). Oto w debiutanckim zbiorze, zawierającym 50 utworów, zazwyczaj krótkich, znajduje się aż kilkanaście wierszy frapujących, niebanalnych, zwracających uwagę. To bardzo dużo. Oczywiście, są w tomiku wiersze mniej udane, może tylko zgrabnie napisane. Ale właśnie obecność różnorakich wierszy potwierdza, że Woźny poszukuje własnej frazy, czyli zastanawia się serio, czy elementarne zdanie „Ala ma kota” jest naprawdę takie niewinne i jednoznaczne.

Nie chciałbym zarazem sugerować, że Woźny już idzie własną, tylko przez siebie wytyczoną, ścieżką: postawił na razie pierwsze kroki. To najważniejsze. Obdarzmy go choćby minimalnym zaufaniem: reszta (także Nobel...) zależy całkowicie od poety. I uważnych czytelników.   

 

Jerzy Pluta

/
Omówienie 5

 

Ryszard Mierzejewski: [Recenzja książki Chlebem Nie Popchniesz Posiłku]

 

Grzegorz Woźny (ur. 1975) – mimo stosunkowo młodego wieku jest postacią znaną w świecie literackim. W latach 1996-2001 działał w Świdnickim Stowarzyszeniu Literackim „Logos”. Współredagował w tym czasie ogólnopolskie czasopismo literacko-artystyczne „Arytmia”. Wydał wcześniej cztery pozycje książkowe, w tym trzy tomiki wierszy: Każda godzina zdatna do picia (1999), Landszaft. Wiersze z lat 1999-2009 (2010) i Miejsca stojące (2013) oraz powieść Nit (2011). Tomik Chlebem nie popchniesz posiłku opublikowany przez wydawnictwo rafalbrzezinski.info w Brodziszowie jest IX tomem z serii „Z szuflady poety”, a pierwszym wydanym przez tę oficynę w roku bieżącym, w nowej szacie graficznej okładki.

Gdyby próbować w najbardziej lapidarny sposób nazwać poezję Grzegorza Woźnego, to nasuwa się nieodparcie słowo „intrygująca”. Wiersze Jego intrygują, bo nie pozwalają przejść obok nich obojętnie, zaciekawiają, rodzą istotne pytania z rodzaju pytań fundamentalnych i egzystencjalnych: kim jestem jako istota żyjąca na jednej z miliardów ciał niebieskich w kosmosie, z jakiego zrodziłem się nasienia, jakim żywię się pokarmem, jakim powietrzem oddycham i jaki kształt ma ziemia, na której żyję? W dość zawiły i ezoteryczny, ale zarazem fascynujący świat tych trudnych, intrygujących pytań wprowadza już tytuł tomiku, w którym mowa jest o chlebie jako pewnym odrębnym od posiłku rodzaju bytu. Jak to – zapytałby w tym miejscu każdy myślący zdroworozsądkowo człowiek – przecież chleb jest jednym z podstawowych składników naszego codziennego posiłku? Kiedy się jednak wczytamy w wiersze Grzegorza Woźnego, to zobaczymy, że dla autora posiłek jest czymś więcej aniżeli chleb czy inne produkty pożywienia. Z pewnym uproszczeniem, bazującym na znanej w filozofii dychotomii ciała i duszy, można by powiedzieć, że chleb dla autora pomieszczonych tu wierszy jest domeną ciała, podczas gdy posiłek wymaga uzupełnienia o szeroką gamę potrzeb i wartości ze sfery duchowej. Te dwie sfery są ze sobą mocno powiązane, przenikają się w wielu miejscach, uzupełniają wzajemnie albo też stoją do siebie w opozycji. Życie człowieka jest ciągłym balansowaniem między tymi dwoma sferami, a opisujący je poeta wciąż zanurza się w świecie metafor:

„moczę stopy w wieloznacznościach
z doskoku kucam
i wiem ile lat będziemy razem

będę pisał na starucha
czapkę w łyku przysmak
wody z gryczanym miodem"

(s. 44)

Autor koncentruje się na życiu codziennym tylko dwóch postaci: podmiotu lirycznego oraz adresatki lirycznej, mężczyzny i kobiety, wykreowanych w wielowarstwowej poetyce lingwistycznej. Nie ma tu innych osób, grup czy tłumów ludzi, nie ma też świata rozpasanej cywilizacji. Jest tylko On i Ona, żyjący według naturalnego rytmu przyrody, następujących po sobie miesięcy, od czerwca do stycznia. Na wszystkie, najdrobniejsze nawet sprawy codzienności patrzy przez pryzmat oryginalnych i złożonych metafor, a różne rzeczy, zjawiska czy istoty z życia codziennego, jak na przykład: chleb, powietrze, woda, drzewo czy ptak, oprócz swoich znanych potocznych znaczeń, odwołują się do bogatej, wielowarstwowej sfery semantycznej.

„zrzucam znad głowy ostatni spis wierszy
w kąpiel na twarz ody poematy
jak żołnierz nadziewa oko na swój bagnet

pod wodą widzi się i słyszy
kark prysznica szura o ludzki pojemnik
gdy masz już jego skrzek
też lżejsze przedmioty"

(s. 74)

Reasumując, poetycki świat Grzegorza Woźnego jest intrygujący i zarazem fascynujący, jak wędrówka po obcych, nieznanych krajach, poznawanie zarówno ich przyrody, jak i penetracji warstwy znaczeń symboli i archetypów kultury. Wędrówka ta z pewnością może okazać się ciekawa i inspirująca dla wielu koneserów współczesnej poezji.

 

 

Ryszard Mierzejewski