Miłość w czasach komuny
(fragment obszernej noweli filmowej)
Szczepan wrócił wieczorem z miasta i zastał Barbarę stojącą przy otwartym oknie zapatrzoną w dal, dyskretnie ocierającą łzę.
– Basiu, co jest? – zapytał i rzucił na półkę przyniesioną teczkę z maszynopisami. – Dziś po spotkaniu w bibliotece rozmawiałem z wrocławskim pisarzem i krytykiem, niejakim Zaorskim. Przeczytał z dziesięć stron mojej prozy. Muszę jeszcze dużo poprawić... Basiu, co ty dzisiaj taka? Kłóciłaś się z mamą?
– A mleko kupiłeś? – zapytała, nie odwracając głowy.
– Ja tobie o takich ważnych dla mnie sprawach, a ty o mleku. Przecież było jeszcze przegotowane w garnku.
– Ale skwaśniało, bo stało w aluminiowym. Dawidkowi ugotowałam kaszkę na wodzie.
– Coś podobnego! To nie mogłaś wyskoczyć i kupić?
– Kupić?! – zawołała i odwróciła zapłakaną twarz. – A za co miałam kupić? U ogrodnika nie ma chwilowo roboty.
– Przecież umówiliśmy się, że ty trzymasz kasę. Już jest pusta?
– To od dzisiaj będziesz trzymał ty! – krzyknęła, wywróciła portmonetkę podszewką na wierzch i rzuciła w Szczepana.
– Jak to?! Dwa tygodnie temu miałaś półtora tysiąca i już...
– Jakie półtora?! – przerwała mu.
– No, mój tysiąc i twoje od ogrodnika!
– Moje od ogrodnika? Coś takiego! A co ciebie obchodzą moje pieniądze?! Na ciebie będę jeszcze robić?! Ty myślisz, że uwierzę w bajeczkę, że na budowie zarobiłeś tylko tysiąc złotych?!
– A ile mogłem zarobić z pijaczkami?!
– Ile byś nie zarobił... Jak my teraz wyżyjemy? Kto nam pożyczy i z czego oddamy?
– A na co wydałaś swoje pieniądze?
– Jak to na co? Kupiłam Dawidkowi rajtuzki.
– A reszta?
– Jaka reszta?
– No, z tych rajtuz. Miałaś półtora tysiąca, tak? Za moje kupowałaś żywność i, powiedzmy, wydałaś cały tysiąc, nie więcej. To gdzie jest twoje pięć stówek?
– Jakie pięć?
– Bacha, bo tracę cierpliwość!
– Ja też tracę! W kawiarni nie siedziałam z poetami, jak ty!
Aniela przysłuchująca się w milczeniu tej rozmowie zaczęła się śmiać bezgłośnie.
– Pytam, co kupowałaś, że dzisiaj nie masz na mleko? – zamierzył się ją uderzyć.
– Mamie pożyczyłam, jak się głupio pytasz! Nie przepiłam.
– Mamo, brałaś od Baśki?
– Nie twojej mamie, ale mojej! Przyjechała do Świdnicy i przyszła prosto do ogrodnika. Co, nie mówiłam ci o tym? – udała zdziwienie.
– Zachorował kto? – zapytał spokojnie Szczepan. – Mogła barana sprzedać na doktora, a nie ciągnąć się trzysta kilometrów po parę stówek! My też mamy w mieszkaniu chorą.
– Dla Marysi, do łazienki, zobaczyła w sklepie takie śliczne kafelki…
– To będziemy teraz żreć kafelki – Szczepan usiadł w nogach łóżka Anieli. Wyciągnął rękę po paczkę z papierosami leżącą na stoliku, ale była pusta. Aniela wskazała palcem leżącego na parapecie niedopałka. Szczepan podniósł się, ale Barbara była szybsza.
– O nie! To jest mój! – krzyknęła i włożyła do ust.
Aniela, dotąd spokojna, odezwała się złośliwie:
– Ja się tam w wasze sprawy małżeńskie nie będę wtrącać, żebyście mnie później zza grobu na świadka nie wzywali do rozwodu.
– Ani ja w wasze! – odpyskowała Barbara. – Rano przyszła tu ciotka Wiktoria z Lidką, to mnie zaraz mama z pieluchami na podwórko wyprosiła. Owocne chyba były te rozmowy, bo widzę, że walizki twojej nie ma ani zimowej odzieży twojej mamy.
– Do zimy i tak mnie ten rak wykończy. Guzik cię to obchodzi – odpowiedziała.
Szczepan pochylił się i zerknął pod łóżko. Walizki nie było. Położył się na podłodze i sięgnął w głąb, po tekturowe pudło. Otwarł je i starannie obmacał spodnie od ślubnego garnituru z wszytą kieszonką na zegarek. Była pusta. Wstał i ze złości kopnął karton, aż przeleciał przez pokój.
Aniela odwróciła twarz do ściany i powiedziała.
– Za to złoto Wikta mnie po katolicku pochowa, a ty byś go z Kawką przepił albo Baśka swojej siostrze do nowej chałupy dołożyła.
– O jakie złoto chodzi? – zapytała zdziwiona Barbara, niewtajemniczona w ślubny prezent od nieboszczyka szefa.
– O nijakie – odrzekł roztrzęsiony Szczepan i zajrzał do garnka na kuchence, ale garnek był pusty.
Hałas zbudził Dawidka, który zaczął płakać. Szczepan pokręcił się po pokoju strzelając palcami i wreszcie wyszedł. Na korytarzu napił się wody z kranu i wszedł na strych. Na sznurze wisiał gumowy materac. Szczepan zwinął go w rulon i zabrał ze sobą.
Szedł ulicą przeliczając drobne, które mu się zawieruszyły w kieszeni. Wystarczyło akurat na pięć papierosów. Kupił je w mijanym kiosku, już zawinięte w strzęp gazety i przygotowane dla niezamożnych klientów. Zaraz wyjął jednego i rozglądał się za jakimś palaczem, aby mu użyczył ognia lub zapałki. Tak się rozglądając doszedł do zaułka, gdzie mieściła się dekoratornia firmy handlowej. Szczepan śmiało otwarł drzwi i wszedł do środka. Trącony dzwonek oznajmił jego przybycie.
Przy dużej planszy z paździerzowej płyty stał Witek i chałturzył po godzinach, malując propagandowe hasło. Powoli, na białym tle, wyłaniała się czerwona, zaciśnięta, robotnicza pięść.
– Cześć Witek! – zawołał Szczepan i przysunął sobie krzesło bliżej stołu.
Witek nie odpowiedział, gwiżdżąc nowoorleański kawałek. Miał na sobie jasnobrązową kamizelkę z cielęcej skórki, jak prawdziwy artysta, a z kieszonki wystawały mu droższe papierosy; wskazywało na to cynfoliowe opakowanie w połyskującym celofanie.
Szczepan wyjął z kieszeni zawiniątko tanich sportów i chwilę w nim gmerał, obmacując tytoniowe gnioty. Wreszcie wyjął jednego i zapalił leżącymi na stole zapałkami. Wtedy Witek odwrócił się i wyciągnął w kierunku Szczepana szczupłą rękę. Ten zaś uczynił podobnie podnosząc się z krzesła. Witek zignorował jednak powitalny gest, uśmiechnął się głupawo patrząc Szczepanowi w oczy i sięgnął po jego papierosy. Wziął w usta pierwszego lepszego i otworzył pudełko z zapałkami. Zaraz jednak je odrzucił i odpalił od Szczepana. Zaciągnął się głęboko, zakaszlał i z powrotem ujął pędzel.
– Co tam słychać, chudy literacie?! – zapytał głośno, teatralnie.
– Stara bieda – mruknął Szczepan.
– Bieda?! – zdziwił się tym samym tonem. – Boga obrażasz! Wypędź Baśkę do roboty, bo się babie w chałupie z nudów we łbie przewraca! Na lato zrób jej bachora, a na zimę spal buty, żeby na ploty nie łaziła! Jak będziecie oboje pracować, to nie będzie biedy!
– Niestety nie ma dla kobiet żadnej roboty w pośredniaku, a w fabrykach szykują się przyjęcia dopiero po nowym roku. Sam wiesz, jak jest teraz z robotą, jest redukcja etatów pod koniec...
– Czytałem – Witek wypluł okruchy tytoniu – że pewien pisarz, kiedy mu bieda już tak dopaliła, że nie mógł wytrzymać, to, bracie, własną babę wypędził do burdelu! Chyba to się działo we Francji. No, nie dam głowy, nie pamiętam.
– Oczytany jesteś. Chcesz mi coś powiedzieć przez ogródek?
– Że znam jednego gościa, też artystę. On robi zdjęcia. No wiesz jakie. Twoja Baśka ma zgrabną dupę.
– Twoja też podobno. Tak przynajmniej mówią na mieście. Nawet czeladnicy u fotografa! – odpalił Szczepan. – Wyślij swoją żonę do takiego atelier!
– Ależ to nie ja mówię o biedzie, tylko ty! Ja machnę pędzlem i mam dwa złote.
– Wreszcie mówisz na temat, jak kolega prawie, nie mówiąc o przyjaźni.
– Nie mam drobnych! – uprzedził Szczepana.
– Dychę nam pożycz, do wypłaty. Tylko na dwa dni. Przyniosłem ci tym razem dmuchany materac w zastaw. Prawie nowy, sam widziałeś, kiedy go kupowałem. Ile ma? Dwa miesiące niecałe!
– Pisarz powinien stale cierpieć niedostatek – zaczął Witek. – W dzień ciężko pracować, worki dźwigać, a nocami na papierze z tych worków literaturę tworzyć. Ileż tematów! Jaka kopalnia pomysłów! Ile przeżyć i wzruszeń z całego dnia! W takiej pracy można się wyrobić i mieć – nikłą wprawdzie, ale zawsze – szansę zostania prawdziwym pisarzem.
– Żartujesz. Ty tak poważnie?!
– Ale ja nie wymagam od ciebie, Szczepan, aż takiego poświęcenia. Dam ci gratis prawdziwego papieru, formatu A4. Leży tam na regale kilka paczek, to sobie weź połowę z tej rozerwanej. I pisz, pisz, pisz...
– Człowieku! Na mleko w proszku dla dziecka nam potrzeba, nie papieru! Pomóż nam, bo nie mamy od kogo pożyczyć! Tylko dziesięć złotych! Czy ja ci kiedyś nie oddałem?!
– Nie potrzeba mi akurat gumowego materaca, ale mogę ci za niego dać osiem złotych. Kupisz za to flaszkę mleka, chleb, pół kostki margaryny i marmolady z dziesięć deka. Chyba że na papierosy roztrwonisz?
– W zastaw, powiedziałem! – zawołał Szczepan. – Na czym będziemy spać z Baśką, jak tobie, za psi grosz sprzedam nowy materac?! Ponad stówkę kosztował!
– Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz – Witek parsknął dymem przez nos, aż mu się oczy zaświeciły.
– To co, pożyczysz nam dychę na to mleko? Marmolady nie potrzebujemy, przeżyjemy te dwa dni, ale dziecko... – zgasił papierosa, sięgnął po materac i położył go na stole.
Witek również zgasił peta. Chwilę postał w zamyśleniu, przesuwając szczękę z prawa na lewo, z lewa na prawo – przeżuwał myśli, cedził ślinę. Wziął zapałki, potrząsnął nimi i sięgnął po Szczepanowe papierosy. Ale Szczepan był szybszy i szybko schował je do kieszeni. Witek uśmiechnął się krzywo i zapytał drwiąco:
– A jak już zostaniesz tym znanym pisarzem, to napiszesz w książce, że ci pomagałem u progu literackiej kariery?
– Daję ci na to najświętsze słowo honoru, Witek! Sumiennie, jak Boga kocham! – krzyknął Szczepan i walnął się pięścią w piersi... – To co, pożyczysz?
Witek rzucił materac w kąt pracowni. Wyjął z kamizelki małą portmonetkę i otwarł ją ostentacyjnie. Zaglądnął do jednej przegródki, zerknął do drugiej, przetasował palcami upchany plik banknotów, aby się Szczepan napatrzył, nazazdrościł i... schował pieniądze do kieszeni. Podszedł do wieszaka, do wiszącej na nim marynarki. Wsadził rękę w kieszeń, pogmerał w niej, podzwonił drobniakami i wydobył garść monet. Odliczył kilka i rzucił na stół.
– Osiem złotych mogę ci za niego dać – powtórzył jak poprzednio i zabrał się do malowania.
Po chwili w dekoratorni nie było już ani Szczepana, ani materaca, ani ośmiu złotych.
Szczepan, wracając z mlekiem w proszku, spostrzegł ze zdumieniem, że poruszająca się przed nim skulona postać z torbą w ręce i o kiju to jego matka Aniela. Przyśpieszył kroku i nawet zaglądnął jej w owiniętą chustą twarz.
– Mamo, gdzie ty chodzisz wieczorami?! – zawołał. – Gdzie ty byłaś?! Jeszcze upadniesz i będziemy cię szukać!
– Flaszki byłam zanieść do skupu. Dwanaście flaszek znalazłam na śmietnikach. Masz. Idź, wróć się do sklepu. Kup litr mleka i smalcu pół kostki, i papierosów sobie kup za resztę, żebyś miał – powiedziała cicho Aniela, wciskając Szczepanowi w rękę garść złotówek.
Ryszard Latko