/
Omówienie
Jacek Łukasiewicz: Jej punkt widzenia
Wiersze Danuty Saul wiążą się w mojej pamięci z Kłodzkimi Wiosnami Poetyckimi. Tam pojawiła się jako młodziutka poetka. Potem jej utwory wyławiali jurorzy konkursów poetyckich. Drukowała w czasopismach, opublikowała w Wałbrzychu arkusz, dobrze przyjęty przez krytykę, która autorom innych wałbrzyskich arkuszy nie szczędziła cięgów. Teraz ukazał się książkowy debiut Czasu jak na listek.
Pisze w nim Danuta Saul-Kawka o swoim życiu: o domu rodzinnym na wsi, o chorobie, o małżeństwie, nowym mieszkaniu, gdzie czeka wieczora, gdzie buduje wokół siebie świat poetyckich doznań. Z wierszy wyłania się osoba energiczna, w gruncie rzeczy optymistyczna, nieraz gwałtowna, otwarta na świat i na ludzi. Osoba ta dysponuje delikatnym humorem i krytycznym widzeniem. Dysponuje też odpowiednią poetycką techniką: wyczuleniem na odcienie znaczeniowe słów, umiejętnością metaforyzacji. Oczywiście jest to bohaterka czy podmiot wierszy, a nie realna postać autorki. Ma jednak wspólną z realną autorką biografię, zasadniczo wspólny (realnie umiejscowiony) punkt widzenia. Żadna metafora nie służy tu innemu widzeniu, realia nie są brane na ogół spoza kręgu, który autorka może uznać za własny. Każdy paradoks w tej poezji użyty wskazuje na dziwność tego świata, nie tak w ogóle, bezosobowo – ale na dziwność, która jawi się jej – autorce, młodej kobiecie w inwalidzkim wózku.
W rezultacie bardzo się to opłaca. Świat przedstawiony nie jest kalką, jest naprawdę własny. Poezja nie jest sposobem ucieczki od tego, co codzienne, ale pozwala krąg codzienności poszerzyć, znaleźć w tym, co zwyczajne, inny wymiar. Czasem starcza zupełnie prosta czynność: otwarcie drzwi od mieszkania na pusty korytarz – i powstaje bardzo dobry wiersz: Skoro taki. Czasem wymiar jest baśniowy, ale owa baśniowość też łączy się z tym, co codzienne. Do mieszkania wpuszcza się motyla. Motyl ten fruwa wokół brudnych talerzy. Jest to prawdziwy motyl, choć jest tylko „motylem myśli i wzroku”. Najczęściej jednak niezwykłość świata jest odkrywana przez mówienie o nim, przez język, zestawianie różnych znaczeń słów (które zresztą zawsze jest zgodne z potocznym zwyczajem, nie jest „laboratoryjne”). Wrony – „nagłaśniają ulicę”. „Na skrzyżowaniu leżą pijane drogowskazy”. Moje biurko – „podnosi się z chwilowego upadku”. Albo: „znowu rozstajny poranek/i moja głowa w pieszczotach/zostaje ściągnięta na parter”. Ale ten typ metaforyzacji występuje w otoczeniu mowy zwykłej, kolokwialnych pytań swoiście retorycznych („Jak się ubrać?”) itp.
Jest bowiem – jak napisałem – ta poezja nakierowana na innych ludzi. Różnorako bliskie autorce osoby pojawiają się jako temat wierszy lub są wymienione w dedykacjach. Ale przede wszystkim – inny, drugi człowiek jest obecnym zawsze dla piszącej poetki słuchaczem, to dla niego utwór jest przeznaczony, na jego reakcję obliczony. I to nie abstrakcyjnie, na reakcje kogokolwiek i gdziekolwiek, lecz na reakcje konkretne. Nie jest to zapewne żadne wyrachowanie autorskie, raczej jest to najzupełniej oczywiste i spontaniczne. Też jednak w rezultacie się opłaca. O swoich złościach, niepokojach, radościach poetka nie mówi jakby od razu, w czasie ich przeżywania, ale potem, najczęściej, kiedy znajdzie się słuchacz, któremu może to powiedzieć. Słuchaczem tym poetka się cieszy, bo lubi rozmawiać, pochwalić się przy okazji własnym dowcipem, lubi innym robić przyjemność, po to pisze wiersze. Rozmówca winien być oczywiście obdarzony poczuciem humoru, nieobcy mu musi być paradoks i fantazja. Jest dopuszczany do spraw intymnych, ale poprzez przypowieść (jak w tym znakomitym wierszu o słońcu – Poddana króla S). Można nawet pozwolić sobie wobec niego na patos, ale nie od razu, dopiero po odpowiednim wprowadzeniu, na wyznanie wprost:
„ale ja nie chcę
patrzeć wszystkiemu
ponad głowami
mam swój punkt widzenia
oko w oko
słowo w słowo
usta na ustach
żeby nie drżały w ciemnościach”
(Punkt widzenia)
Taka jest zasadnicza linia tego tomu, linia wyznaczająca – sądzę – dalszą drogę poetki. W debiutanckim tomie są i inne utwory, przeważnie wcześniejsze, konieczne w tej autobiografii poetyckiej – choćby jako świadectwa przebytej drogi. Dystans, jaki autorka przebyła, umiejętność zachowywania w poezji podstawowych doświadczeń dawniejszych, a jednocześnie otwarcie na nowe sposoby wyrażania przeżyć – dobrze rokują na przyszłość.
Jacek Łukasiewicz
Pierwodruk: „Odra” 1982 nr 9, s. 87-88.
/
Omówienie 2
Mieczysław Orski: „Listki” i „Witryny”, czyli perypetie muzy regionalnej
Z pisarzy liczących się najwyżej w hierarchii ogólnopolskiej Wałbrzych ma Mariana Jachimowicza; tworzy tu poza tym kilkunastu innych autorów, których dorobek książkowy nie przekracza jednej, w najlepszym wypadku dwu pozycji (więcej ma ich jeszcze Włodzimierz Piotrowski). Sytuacja to o tyle dziwna i zasługująca na chwilę refleksji, że ożywienie literackie w ostatnim czasie osiągnęło w Wałbrzychu, a także w pobliskich Świdnicy i Dzierżoniowie swe apogeum; tylko przodujące kiedyś pod tym względem w byłym województwie wrocławskim Kłodzko wyraźnie podupadło, co należy powiązać z bezdusznym i nieprzemyślanym zlikwidowaniem tu czołowej polskiej imprezy literackiej – Kłodzkiej Wiosny Poetyckiej. Stymulatorem owego ożywienia w Wałbrzyskiem były zapewne organizowane systematycznie co roku turnieje poetyckie o Lampkę Górniczą, zapoczątkowane przed piętnastu laty przez GDK Kopalni „Victoria”, a także powstały w roku 1977 przy Wojewódzkim Domu Kultury Klub Literacki. Z inicjatywy tego właśnie Klubu, przy pełnym poparciu WDK i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, rozpoczęto w Wałbrzychu wydawanie serii tomików i tzw. „listków literackich”; zebrał się już spory pakiet tych prezentacji autorskich, głównie młodego środowiska twórców.
Można by więc zapytać: czemu jest tak źle, skoro jest tak dobrze? Dlaczego oblicze literackiego Wałbrzycha w skali krajowej jest skromne i nieefektowne, skoro tyle się tu dzieje, skoro dziesiątki piszących czekają dziś na tytuł do pochwały poetyckiej? Przyczyn choroby, dość typowej zresztą dla wielu wyłonionych po reformie województw, jest co najmniej kilka. Raz, że ambitne i rozochocone w swych apetytach środowisko zbytnio się zamykało w sobie, poprzestawało na lokalnych zaszczytach, dwa, że w wyniku ogólnych restrykcji i schorzeń kultury nie umiało sobie znaleźć odpowiednich doradców i sojuszników, trzy, że cieszyło uszy nadmiernie pochlebstwami kilku emisariuszy z metropolii literackich, którzy po prostu w taki sposób starali się odwdzięczyć za różnego rodzaju profity osiągane na miejscu. Prawdziwa sztuka, poezja rodzi się, jak wiadomo, w warunkach autentycznego sporu postaw, konfrontacji warsztatów, rzeczowej krytyki, właściwego mecenatu merytorycznego (takiego na przykład, jaki dany był niegdyś młodym poetom kłodzkim, ale także wrocławskim i innym na Kłodzkich Wiosnach). Trudniej jej się wylęgać w atmosferze wzajemnej kokieterii, fatalnych chałtur dokonywanych osobiście (z reżyserią włącznie) co raz na scenie Teatru Wałbrzyskiego przez różnych pisarzy z Bożej i nie tylko Bożej łaski, a reprezentujących wobec spragnionej miejscowej młodzieży twórczej stolicę literatury, sztucznie podsycanych kontaktów z nieistniejącymi w obiegu prawdziwych wartości literackich miesięcznikami typu „Poezja” itp. itd. Co z tego, że w gronie laureatów ogólnopolskiego Turnieju o Złotą Lampkę Górniczą (o najwyższych bodaj nagrodach w kraju) znajduje się z roku na rok więcej miejscowych poetów, skoro w gronie jej jurorów nie ma już bodaj jednego Błońskiego, Sandauera czy Jachimowicza, skoro wyłączono z tego grona zaproszoną niegdyś Urszulę Kozioł, później Jacka Łukasiewicza, sądząc może, że najbardziej odpowiedni wygląd do wręczania ma stały członek Stanisław Srokowski.
Jedną z form takiego regionalnego podbijania sobie bębenka są wydawane w Wałbrzychu od roku 1978 i towarzyszące Ścieżkom Literackim wspomniane wyżej „listki literackie”. Pierwsza seria, w liczbie szesnastu publikacji wyszła w roku 1978. O ile można uznać, choć nie we wszystkich przypadkach, celowość i zasadność tego cyklu pozaoficynowego w jego pierwszym wydaniu, o tyle w powtórkach budzi on ambiwalentne uczucia. Choć już za pierwszym razem można było się zastanawiać, czy przedstawienie mniej znanych albo w ogóle nie znanych publiczności czytelniczej autorów ledwie dwoma lub trzema krótkimi wierszami i sążnistym nieraz życiorysem nie przynosi samym twórcom więcej szkody niż chwały: bo skoro ktoś po długim wyczekiwaniu dobił się wreszcie publikacji, to co o nim może powiedzieć ten nikły szczątek jego twórczości. Chybionym zamierzeniem było z pewnością np. wtłoczenie w sztywną okładkę dwóch dość głośnych wierszy Mariana Jachimowicza i uzupełnienie ich notą biograficzną trzy razy krótszą niż biogramy niektórych innych zasłużonych twórców. Jednak dość pomysłowa forma, a także sposób graficzny realizacji mogły usprawiedliwiać pierwszą serię cyklu.
Niewiele usprawiedliwień znajduję dla kontynuacji tegoż cyklu edytorskiego. Powtórne zasypanie publiczności życiorysami (z konieczności podobnymi do poprzednich) i zdjęciami autorów kilku wierszy, drukowanych w regionalnej prasie wydaje się pewną przesadą. Zupełnym idiotyzmem jest próba analogicznej prezentacji prozaików wałbrzyskich; zaciekawienia czytelników, którzy rozochocą się fotografiami nowelistów i powieściopisarzy wałbrzyskich, z pewnością nie zaspokoi kilka akapitów przypadkowo wyrwanych z żywego ciała ich niedostępnych na rynku całości utworów. Cóż można powiedzieć o twórczości nowelistycznej Andrzeja M. Marczewskiego na podstawie fragmenciku, w którym bohater – jak się wydaje, młody pisarz – zapala lampę, zaciąga zasłony, zerka na zegarek, wdycha głęboko powietrze i już siada do maszyny, już przesuwają się przed jego oczyma „tamte fatalne minuty”, kiedy przerywa mu dzwonek i wchodzi dziewczyna z propozycją bardziej naturalnego spędzenia czasu; niestety, nie wiemy, co wybiera młody pisarz, bo kończy się „listek”.
Z przeglądu całości poezji młodych, powstającej aktualnie w regionie wałbrzyskim i prezentowanej głównie w lokalnych wydawnictwach „pozaoficynowych” – już nie tylko w „listach”, a także większych „witrynach” – można wysnuć refleksję o pewnym minimalizmie zamiarów twórczych. Poeci, jakby nie wierząc w swe siły i możliwości, często poprzestają na zapisie najbliższego sobie kręgu doświadczeń i wrażeń, i to zapisie dość uległym wobec nakazów i zakazów tradycji (co się odbija dość niekorzystnie na indywidualnej wrażliwości i wyobraźni wielu z nich). Jest to nadal głównie tradycja różewiczowska czy postróżewiczowska, przesączona przez doświadczenie poetyk okresu małej stabilizacji lat sześćdziesiątych. To np. przypadek najciekawszej dla mnie obok Bogusława Michnika (Dziesięć wierszy) poetki pierwszej serii „witryn” wałbrzyskich (1978) – Danuty Saul-Kawki; niezwykle bogata wrażliwość, emocjonalność i ciekawie zarysowująca się wyobraźnia nie znalazły jeszcze dostatecznego poparcie czy ośmielenia w zakresie tworzywa. Jest ono właśnie nazbyt posłuszne wobec zaleceń tradycji literackiej; poetka, uwierzywszy w moc głosu wielkich katechetów liryki, nie wychyla się nazbyt z własnym głosem.
Tę samą uwagę odniósłbym do twórczości Ryszarda Artura Białobrzeskiego („Idy zielone”, 1978), choć jego poezja nie lokuje się w modnej linii postróżewiczowskiej, tylko gdzieś na pograniczu doświadczeń Białoszewskiego i Harasimowicza. Nieraz celne refleksje znajdują się u Białobrzeskiego interesujący przekaz obrazowy. Tyle że i wielokrotnie przewijają się w tym przekazie wątki i motywy już dość wygaszone w tradycji nowej poezji polskiej – np. agresja codzienności, sprzętów własnego wszelakiego „domostwa”, typowa dla autora Obrotów rzeczy i jego następców. A także Harasymowicza umiłowanie tworzenia własnych archipelagów fantastyczno-poetyckich pośród krajobrazów najzwyczajniejszych.
Poezja Tadeusza Tarnawskiego (Myśli codzienne) ulega nazbyt wiernie tradycji nie tylko w dziedzinie tworzywa, ale i całej ikonografii, a także sposobu myślenia. Myśli codzienne zdają się w zbyt małym stopniu być myślami samego autora i w wielu miejscach nieskutecznie wspiera je pseudozaangażowanie, kiedyś tak modne. W podobnym kręgu poetyzowania, wyrosłym gdzieś w nudnych latach sześćdziesiątych pod wpływem zaraźliwej poetyki Różewiczowskiej, lokuje się wielu innych młodych poetów wałbrzyskich, których znam niestety głównie z owych okazjonalnych listków: a więc Pawła Bryczkowskiego (plus dość łatwa i wtórna krajobrazowość), Lucyny Piotrowskiej (plus swoisty sentymentalizm, również typowy dla poetyk lat sześćdziesiątych), Anny Tatuśko (plus poetycka cepelia), Janiny Jabłeckiej (plus nuty liryki jeszcze młodopolskiej). Natomiast pewne zapowiedzi kryją się w twórczości innych młodych wałbrzyszan, publikowanych w „listkach”, piszę „zapowiedzi”, gdyż – powtarzam – trudno powiedzieć coś zobowiązującego na podstawie tak nikłego wyboru; a zatem zwłaszcza u Andrzeja Wiktorowicza (znajduję tu te „zapowiedzi” w bardzo konkretnej, a zarazem gęstej i nasyconej znaczeniami wyobraźni), a także u Henryka Króla i Franciszka Kawki, choć obaj także jeszcze mieszczą się zbytnio w kręgu „zadufanych”. Jako jedyny z twórców tej serii Janusz Grzyb wkracza swą poetyką w lata siedemdziesiąte, z dość udanymi niekiedy efektami.
Sądzę więc, że wielu tworzącym wałbrzyszanom nie stało po prostu mecenatu artystycznego i rzeczowej krytyki. I że gdyby niektórzy spośród nich natrafiło we właściwym czasie na odpowiedni „rezonans percepcyjny”, twórczość ich rozwinęłaby się w sposób bardziej przekonujący i – ponadregionalny.
Mieczysław Orski
Pierwodruk: „Odra” 1980 nr 12, s. 88-89.
/
Omówienie 3
Karol Maliszewski: Od codzienności do abstrakcji
Kiedy otrzymałem debiutancką książkę Franciszka Kawki – Fatum błędu – to jeszcze tego samego dnia zasiadłem do spisywania swych wrażeń. Wkrótce podzieliłem się nimi z dolnośląskimi miłośnikami poezji za pośrednictwem Radia Wrocław. Przy pierwszym spotkaniu wykształciło się we mnie przekonanie o awangardowych korzeniach tej poezji, o utajonej fascynacji lingwizmem. Odniosłem wrażenie, że autor dojrzewał w cieniu poetyki Karpowicza, zaś niektóre pomysły poetyckie wiele zawdzięczają Przybosiowemu konceptyzmowi. Owa lingwistyczna aura ma swój własny, prywatny odcień. Prywatność bohatera tych wierszy jest trochę bolesna, gdzieniegdzie tragiczna, najczęściej łagodnie melancholijna. Spojrzenie na rzeczywistość, której ułamki nadzwyczaj gęsto zaścielają scenografię utworów autora Pociągu spuszczonych ze smyczy, jest jednak ciepłe, mimo przeszywającego go poczucia chłodu wszechświata i smutku bycia. Widać i słychać, że stara się być ponad tym, a wiersz podaje jako tekst wychodzący czytelnikowi naprzeciw, a nie tylko jego monolog opisujący niejasne rozterki, wolną ekspresję cierpiącego „ja”. Opisywany świat prywatnych obsesji łączy się z atmosferą pewnej wspólnoty. Najczęściej jest to wspólnota zamknięcia i skończenia, wspólnota pokoju, korytarza, ciasnych zakamarków starej kamienicy, dość onirycznego miasta, którego ulice wydeptuje nasz nadwrażliwiec – albo też wiedziony potężną obsesją latania, obserwuje je z lotu ptaka. Lot nad ciemnością, nad połyskliwym cielskiem mrocznego miasta, to pewnego rodzaju topos koronny Kawki.
Poetycki namysł przechodzi z dużą łatwością od detali codzienności do abstrakcyjnych uogólnień. Podmiot potrafi dostrzec w najbłahszej, szarej drobinie coś więcej niż tylko oczywistość. Dopisuje się tu prawdziwe historie do szczegółów, nad którymi przechodzimy do porządku dziennego. Nie ma czegoś takiego jak porządek dzienny – zdaje się twierdzić poeta. Za pozornym ładem i uporządkowanym systemem dnia czai się bezład, anarchiczny i amorficzny powiew dzikiego i podświadomego. Widome kształty mają zawsze jakieś swoje alter ego. Tropieniem tych zależności i odprysków tajemniczego dna naocznej rzeczywistości trudni się wnikliwe oko poetyckiej kamery.
„(…)
jest także plantacja zapachów
z garnków wyłazi dżin
a po korytarzu
w ciągłym huku szampana
biegają półwieczne szczeniaki (…)”
Istota przeżywania, jakie proponuje bohater wierszy Kawki, wynika z nieufności i zgorzknienia. Nieufność wymierzona jest we wszelkie skostnienia i schematy. Bohater wyraźnie nie wierzy w to, co tu i teraz, w to, co bezpośrednio dane. To za małe i za mdłe, żeby do końca było prawdziwe. Prawda leży gdzieś dalej, głębiej, a my, ludzie, jesteśmy jej nosicielami, tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Wiersz w tym kontekście jest procedurą metafizyczną i zasadza się na obnażaniu istoty. Dzieje się odsłanianie: bohater demonstruje swoja cichą wegetację w „nadmiarze dachów, w szeregu okien, w szpalerze twarzy”, opowiada o czymś, co jest w nim i tej wegetacji przeczy. Samowiedza, przekroczenie kompetencji, wtargnięcie do świątyni prawdziwej odpowiedzi – i związana z tym nie do opisania gorycz.
Swój debiutancki tom Franciszek Kawka takim właśnie akordem zamyka: przyznaniem się do „błędu urodzenia”, skargą i oskarżeniem, buntem i tęsknotą.
Karol Maliszewski
Pierwodruk: „Wałbrzyski Informator Kulturalny” 1997, nr 11, s. 23.