/
Michał Witkowski

Biogram

 

Michał Witkowski (1975) – ukończył polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Opublikował m.in. "Lubiewo" (2005), "Fototapetę" (2006). "Barbarę Radziwiłłównę z Jaworzna-Szczakowej" (2007), "Margot" (2009), "Drwala" (2011). Nominowany do Paszportu Polityki, Nagrody Literackiej Nike; laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2006. Jego książki były tłumaczone na wiele języków europejskich. Mieszka w Warszawie.

 

Twórczość

 

Proza:

"Zgorszeni wstają od stołów" (1997);
"Copyright" (2001);
"Lubiewo" (2005);
"Fototapeta" (2006);
"Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej" (2007);
"Margot" (2009);
"Drwal" (2011);
"Lubiewo bez cenzury" (2012);
"Zbrodniarz i dziewczyna" (2014)
„Fynf und cfancyś” (2015);
„Wymazane” (2017).

 

"Trafieni. Siedem opowiadań o AIDS" (2005, współautor).

 

Opracowanie zbiorowe:

"Tekstylia. O rocznikach siedemdziesiątych" (2002, współautor).

 

 

 

 

/
Omówienie

 

 

Grzegorz Czekański: Zmiana waty. (…) ma parcie na szkło*

           

Wszędzie obecnym (nie tylko w krytyce literackiej) głosom, że w odwrocie jest polska proza, że niemożliwa jest zmiana warty, skoro już nikt (po 1990 roku) na niej nie stał – czasem jakaś postać osobna, niesforna, staje ością w gardle. Głosy te wtedy lekko łamią się, mutują jak u dorastających gimnazjalistów i zabawnym dyszkantem piszczą: to wyjątek od wstydliwej reguły!; to pisarz utalentowany, ale na tle...; na palcach jednej ręki wyliczyć mogę itp., itd. Więc tak: pogadajmy teraz o takim jednym, który swego czasu nieźle namieszał. W literackim kociołku. W literackim piekiełku.

Zadebiutował Copyrightem – zbiorem opowiadań, po którego lekturze pisał, być  może trochę nazbyt familiarnie, w recenzji dla "Gazety Wyborczej" Karol Maliszewski: „Widać, że chce być pisarzem, i z wielkim uporem lokuje ambicje wokół obowiązków artysty”[1]. Książka zaskoczyła dynamicznym językiem, oryginalną wizją dojrzewania pokolenia urodzonego w latach siedemdziesiątych, jak i samym spojrzeniem na przemiany ustrojowe w Polsce, odbiegającym od znoszonych, poczciwych, literackich klisz.  Jak się okazało, było to intro do największego jak do tej pory osiągnięcia autora – Lubiewa. W Lubiewie narracyjne flow było fajerwerkowe. Prowokujące. Jątrzące. Historia o gejowskim proletariacie. Jak to się kiedyś mówiło, o „pederastach” obściskujących się w cuchnących klozetach, czy – jak się to mówi teraz – o „ciotach” w poszukiwaniu heteroseksualnego luja, byczka do skonsumowania. Autor, mając za nic medialnie poprawny wizerunek higienicznego geja/przyjaciela, wykreował jego przegięte zaprzeczenie (przejęzyczenie?), mocno korespondujące z transgresyjnymi bohaterami Almodovara. I, co tu mówić, aplauz mu za to.

Obie wspomniane książki rewindykują komunistyczny ustrój o tyle, o ile uważają go za czas świetności – rozumiany zarówno jako złoty okres dorastania (Copyright), jak i ciotowski złoty wiek (Lubiewo). Czy jednak w tym sensie książki (…) zbliżałyby się do Entwicklungsroman – lepkie smaczki o kształtowaniu się tożsamości? Kto wie. Zresztą, podobieństwa z „peerelką” na tym się nie kończą. Tego autora można przecież potraktować, przy odrobinie bezczelności, jako ponowoczesnego socrealistę. Szaleństwo? Nonsens. Wydaje się to trafne o tyle, o ile przyjrzymy się założeniom programowym socrealizmu. Uprzywilejowanie tematyki pracy (poszukiwanie wytęsknionego luja), walka klas (konflikt między higienicznym, medialnym metro-gejem – a nadekspresyjną, przerysowaną ciotą), tradycja ruchu robotniczego (PRL jako czas świetności, bo przecież za komuny było lepiej także dla gejów) – dzięki temu Lubiewo jawi się jako produkcyjniak, gdzie jakość pracy wyznacza tempo doprowadzania do orgazmu zarówno „swoich”, jak i heteryków. I mimochodem – czytelnika.

A potem? Potem była woda sodowa: wywiady, bilecik do literackiej pierwszej ligi, laurka w mediach z dedykacją: dla nieznośnego pupilka. Mało tego, bo Lubiewo wywołało także wiele dyskusji o charakterze nie tylko literackim, ale także, by tak rzec, socjologicznym. „Kolorowe czasopisma (np. „Elle”, „Pani”) już zdążyły ogłosić, że rok 2005 należał do (…). W kategorii „rozgłos”, oczywiście. Bo też o Lubiewie i jej niebanalnym autorze mówiono przez ten rok wszędzie. (…) pojawił się w niezliczonych audycjach telewizyjnych i radiowych, odbył ze dwa tuziny spotkań autorskich. Stał się po prostu gwiazdą”opisuje Dariusz Nowacki zamieszanie wokół Lubiewa, a właściwie wokół poczynań jego twórcy. I kontynuuje: „Mniejsza o blichtr. Dużo ważniejsze jest to, że Lubiewo stało się najżywiej i najszerzej komentowaną książką dziesięciolecia. W prasie codziennej i kulturalnej ukazało się blisko 40 recenzji, jedno z czasopism wydało nawet numer quasi-monograficzny poświęcony Lubiewu, powieścią tą entuzjazmowali się zarówno nobliwi profesorowie, jak i krawiec Arkadius”[2]. Wobec tego ponad wszelką wątpliwość można nabrać przekonania, że skoro zaadaptować literaturę postanowił do swych celów „krawiec” (swoją drogą, czy boski Arkadius nie poczułby się urażony takim epitetem?), to sytuacja rzeczywiście wydawała się poważna, a sprawca całego zamieszania wkrótce sam stanie się celebrytą. Ale o tym potem.

Przy okazji, Lubiewo dowiodło, jak szalenie silna, choć zarazem zrozumiała, była pokusa (która najpełniej ujawni się przy okazji Margot), aby pisarstwo (…) odczytywać powierzchownie, pretekstowo, tyle o ile – jako fakt medialny, a nie literacki. Czy odpowiedzialna za to była sama tematyka i towarzyszące jej odbiorowi żachnięcia czytelników, czy raczej nie bez znaczenia była pop-strategia odautorska, zasadzona na barwnym – i sprytnym – budowaniu własnej homobiografii w każdym wywiadzie, udzielonym przez wrocławskiego – wówczas – pisarza? Mniejsza o to, co zadziałało tu silniej, skoro były to dwa zazębione elementy tego samego mechanizmu kontrolowania recepcji utworu. Grunt, żeby dostrzec w Lubiewie moment, jak to się mówi pęknięcia – czy może lepiej: przegięcia – dla tego autora. W stronę szkła. Obiektywu. Oka kamery. W kierunku bycia – na tapecie.

Skoro tak, to chyba dobry moment, by przyjrzeć się Fototapecie. Znów bawi się nas dynamicznym, ironicznym językiem, miksuje konwencje, skreczuje słownymi rebusami, ale pod tym karnawałowym spleenem kryje się często, tak jak w Lubiewie, mniejsza czy większa tragedia wykreowanych przez niego postaci; już nie tyle zawieszonych pomiędzy nieadekwatnością przypisanych im płci, ról społecznych, co niespójnością konstruowanych przez nich narracji. Bo ci bohaterowie nie potrafią określić swojego miejsca w rzeczywistości – komunistycznej, kapitalistycznej – dlatego biorą się za tworzenie własnej mitologii. Mitologii siebie. Nicują to, co należy przenicować, tabuizują nieatrakcyjne momenty „swojego” życiorysu, a niekiedy podrasowują go, gdy jego pierwowzór – to, co rzeczywiście przeżyte – nie jest warty odnotowania. Bo co poradzić z życiem, które nie spełnia rygorów drukowalności?

Fototapeta jako zbiór opowiadań składa się z dwóch części, wykazujących cechy uporządkowania chronologicznego. Na tematykę pierwszej składają się przede wszystkim wspomnienia z dzieciństwa, związane w przeróżnymi wypadami do Związku Radzieckiego, pierwszymi doświadczeniami pisarskimi (opowiadanie „Kolaboracja”). Wspominanie dzieciństwa to rozdrapywanie strupka na dziecięcym kolanie (Mosina). Pisarz chce odczuwać niesamowitość swego dzieciństwa poprzez pryzmat schyłkowego komunizmu. Zdaje się wyciskać z niego ostatnie soki, pragnie „nadrobić” zaległości związane z urodzeniem w roku 1975. Dziwaczne dorastanie w tragigroteskowym świecie Polskiej Republiki Ludowej wiąże się z jeszcze dziwniejszym postrzeganiem otoczenia. Narrator lubi sobie wyobrażać – poszukuje, stwarza fikcję, deformuje przeżyte na rzecz wymyślonego. Rzeczywistości mówi: sprawdzam. Opisuje również świat z zachodniej granicy. I znów wszystkim rządzi kicz i poetyka campu: historia miłości jak z enerdowskiego filmu, gdzie bohaterowie miotają się po planie zupełnie bez sensu, nadrabiając wszystko krzykliwymi dialogami. Poznali się wiosną, w lokalu pod sosną!

Wydał (…) potem Barbarę Radziwiłłównę z Jaworzna-Szczakowej, rzecz stylizowaną na szlachecką gawędę zasilaną potokiem słów. Fakt, upycha się tu sporo waty, ale który czytelnik nie przepada za nadmiarem mitomańskiej fikcji, budowanej z finezją? Z jej pomocą po raz kolejny wyśmiewa się tu słynne polskie wielkie kwantyfikatory – Polskę romantyczną, sarmacką, katolicką. Znowu prezentuje nam ów pisarz wizję przemian w Polsce, tym razem z cinkciarskiej perspektywy tytułowego bohatera – właściciela lombardu i drobnego przestępcy o rodowodzie zasadzonym na, może nie bitej, ale jednak – komunie. Wpleciony w książkę motyw dotykającego Barbarę braku jednoznacznej tożsamości płciowej, potrafi rozczulić. To persona w stanie permanentnej i rozpędzonej mimikry. Co zaś tyczy się innych wątków? Błyskawiczne i niekoniecznie uczciwe zbijanie kabzy przez mafijnych bonzów we wczesnych latach dziewięćdziesiątych; problem przemian ustrojowych z perspektywy everymena znad Wisły, który dostał w kość, więc Balcerowicz musi odejść – to pierwsze z brzegu narracje, w które uwikłana jest Barbara. Swoją drogą, czy taki podział – na beneficjentów transformacji i osoby w jej wyniku spauperyzowane – nie wpisuje się w retorykę sloganów wyborczych ostatnich lat?

Mniejsza o to, bo mamy jeszcze Margot, która idzie w noc. Która lubi się czasami puścić. Margot uchodzi za najbardziej przegiętą z książek (…), bo i jest najbardziej zredukowaną jego powieścią, a owa redukcja polegałaby na zagrywkach pod publiczkę. Na zbliżeniu się do publicystycznej pop-literaturki, żywiącej się ploteczką i skandalem, szczebiotliwością rzekomych gwiazdeczek i gwiazdorów „Tele Tygodnia” z dedykacją dla odbiorcy „Top Model”, „Familiady” i „Kochajmy polskie seriale”. Strategia campu jest tu najmocniej widoczna, a jego orientację można by określić, za Susan Sontag jako coś, co pociąga w takim samym stopniu, w jakim „obraża”, odpycha. A w czym pociągający, obrażający i odpychający mogą być celebryci znad Wisły? Jedno spojrzenie na Krzysztofa Ibisza czy Edytę Górniak wystarczy, aby uzmysłowić sobie, że, poza szokiem czysto estetycznym, w grę wchodzi ich szaleństwo wszechobecności na szkle – kamery i odbiornika – w którym to spektaklu biorą oni udział. W tym sensie estetyczna fascynacja tym, co „niskie”, mogłaby odpowiadać np. ekscytacji surrealistów wobec rodzącej się na ich oczach kultury masowej (czym podniecał się Apollinaire, jeżeli nie kryminalną serią powieści z Fantomasem, które ukazywały się praktycznie co miesiąc?). OK., ale jak to się ma do Margot? Czy mamy oto sprytnie zakodowaną, pod pozorem łatwego i przyjemnego czytadła (jak np. u Konwickiego), literaturę intertekstualnie tkwiącą w dziwacznych zdobyczach współczesności? Czy to świadoma kreacja i przebiegły pretekst autora, który niby igra z masówką, a tak naprawdę pokazuje jej gest Kozakiewicza? Bez przesady.

Otóż campowa energia Margot – i wspomniane przeze mnie przegięcie pisarstwa (…) – polega na redukcji odautorskich założeń i stworzeniu rzeczy pozbawionej przesadnych ambicji. Bo szkopuł tkwi w nastawieniu czytelnika, autor przecież robi swoje: montuje swoje zgrabne, pikantne historyjki (Margot to dziesiątki nieźle popieprzonych, a przez to bliskich opowieści, które gromadzą w sobie równie popieprzeni, a zarazem jakby znajomi bohaterowie), czasem bawi, rzadziej wzrusza. Czuje się w tym dobrze. A gdy tytułowa Margot rzeczywiście idzie w noc, by się zbliżać, pocić, prężyć pod, wibrować nad – to warsztatowa maszynka (…) potrafi rzeczywiście dopalić. Rusza wówczas z kopyta. Swoją drogą, symptomatyczne, że zdecydowana większość omówień tej książki koncentruje się na wątku gwiazdorskim (celebryckim?), natomiast epizody, powiedzmy ciężarowe – z tirowcami, tirówkami i św. Asią od Tirowców w tle (czyli momenty o największym potencjale literackości) – jako elementy nieprzystające do całości obrazu pop-literaturki, są raczej odrzucane. Wystarczyło bowiem wystąpienie u Kuby Wojewódzkiego i wzmianka o narzeczeństwie ze Znanym Polskim Stylistą, parę wywiadów w prasie kolorowej, nadliczbowa bytność w środkach masowego przekazu – żeby był pretekst do ustawienia recepcji Margot przez wzgląd na mniej lub bardziej kuriozalne, a z pewnością prowokujące wypowiedzi autora książki, a nie na ze względu na to, czy to dobra literatura jest, czy zaczerniony bez sensu kawałek papieru. Ale to nic.

Jeszcze jedno: legendy już powstały na temat procesu powstawania tej książki. Że wpierw dwa tysiące stron maszynopisu, który potem topniał. Topniał, aż skończyło się na dwustu stronicach, choć gadulstwa i waty tutaj jeszcze dostatek, z czego autor, zresztą, doskonale zdaje sobie sprawę, lecz ma to jednocześnie w głębokim poważaniu. I rzeczywiście, mnóstwo w Margot rozdrapanych wątków, dziesiątki pomysłów, z których niewiele jest finalizowanych, bo to przecież nie koniec, a niezobowiązująca się schadzka z czytelnikiem, wieńczy dzieło. Wystarczy więc spojrzeć na magiczną pastę, która nagle daje Waldkowi moc i otwiera przed nim drzwi do sławy; dwa anioły odwiedzające Asię i diametralnie zmieniające jej życie; tajemniczy zew, dręczący Margot i niepozwalający jej normalnie funkcjonować; ucieczkę Mandarynki z sylwestrowego wieczoru we Wrocławiu oraz jego nagłe przybycie do domostwa księdza Piotra… To już nie rozdrapywanie strupka na kolanie, tylko jazda po bandzie za pomocą poetyki „Idzie Chopin i – bach”. Im więcej, tym lepiej. Stąd te fikołki. Stąd te, jak mawiała Barbarka z Jaworzna-Szczakowej, Ortodoncje, chiromancje i rozkosze.

A zmiana warty? W przypadku (…) będzie zmianą  w a t y, jak u każdego filuternego gaduły, liberalnie podchodzącego do własnej płciowości: zawsze można wypchać nią sobie piersi – w poszukiwaniu straconego luja – jeżeli własnych się nie posiada.

 

Grzegorz Czekański

 

 

 

*Szanując intelekt ewentualnego czytelnika, a także przez wzgląd na wielką popularność autora, któremu poświęcony został niniejszy tekst, postanowiłem nie wymieniać jego nazwiska ani razu, uznając to za całkowicie zbyteczne. Przy okazji, podziękowania za pomoc w przygotowaniu szkicu zechce przyjąć Paweł Bernacki.

 

 

 

[1] Karol Maliszewski, [recenzja Copyrightu], cyt. za: http://wyborcza.pl/1,75517,181017.html, dostęp z 13 listopada 2010.

[2] Dariusz Nowacki, [recenzja Fototapety], cyt. za: http://wyborcza.pl/1,75517,3126767.html, dostęp z 13 listopada 2010.

/
Omówienie 2

 

Alicja Abramowicz: Michał Witkowski na tle swojej nowej powieści

 

Stojąc w tłumie, rozglądam się z ciekawością dookoła. Próbuję wyłapać wzrokiem „ślicznotki”, młodych chłopców w obcisłych dżinsach i sportowych butach, trzymających w zadbanych dłoniach książki w twardej oprawie koloru miętowego. Nie znajduję ich jednak. W hallu teatru czekają wraz ze mną ludzie zarówno młodzi, jak i w średnim wieku, kobiety i mężczyźni, nikt szczególnie się tu nie wyróżnia, a tego chyba należałoby się spodziewać – wszak osoba, dla której przyszliśmy tego listopadowego wieczoru do Teatru Polskiego przy Świdnickiej ulicy, wyróżnia się, zwłaszcza wizualnie, i to bardzo. Nic to jednak. Kto powiedział, że fanami konkretnych twórców mogą być jedynie konkretni, dookreśleni pod każdym względem ludzie? No właśnie. Czekam dalej, coraz bardziej niecierpliwie. Po kilkunastu minutach zaczyna męczyć zgiełk i hałas, i ścisk. W końcu drzwi się otwierają, tłum wlewa się do wnętrza sali (ach, zawsze ta obawa, że się zostanie popchniętym, zgniecionym – obawa przed nieobliczalnością ludzkiej masy…). Udało się. Zaraz się zacznie.

Michaśka Literatka, nasza bohaterka, stanęła na wysokości zadania. W czerń odziana z ciemności się wyłoniła i oświetlając sobie drogę czerwoną latarką, a później będąc samą oświetloną światłem punktowym, oślepiającym z reflektora bijącym, przeczytała fragmenty swej nowej powieści. Czytała o tym Polaku, „o tym całym czarusiu Fynfundcfancyś” i o księżnej Dajanie Spenser, czyli po prostu o tych kurwach męskich, co w klubach pedalskich podrywały biznesmenów i bankowców, by mieć na lody z bitą śmietaną i błyskotki. Czytała Michaśka o świecie przez siebie wykreowanym, ale nie do końca takim znikąd wziętym, przecież, żeby powieść tę napisać, odbyć musiała podróże rozliczne do Szwajcarów, Niemców, Austriaków i w tych pubach trochę posiedzieć, porozglądać się, zasięgnąć języka. Ale Fynf und cfancyś mówi Witkowskim, jest z Witkowskiego, więc gdy czytał, to tak, jakby czytał siebie samego. Bez napinania się, bez zakłamania, ot Witkowski przelany na papier, a następnie zmaterializowany, wydźwięczony na scenie teatralnej, małej, ciemnej, wrocławskiej.

Swą ostatnią powieścią Witkowski powraca do tego, co mu wychodzi najlepiej – do tworzenia portretów pedalskich. Fynf und cfancyś jest kontynuacją Lubiewa – nie tylko ze względu na obecność Di, ale właśnie z uwagi na tematykę, na język (!), no i też literówki oraz potknięcia językowe (musiałam. A Michaśka musi poszukać lepszych, bardziej uważnych speców od korekty). Pisanie kryminałów (patrz Zbrodniarz i dziewczyna) wychodzi mu raczej średnio, więc bardzo dobrze się stało, jak się stało, czyli że nowa powieść pedalsko-kurewska powstała.

Wracając na deski teatru. Moje pragnienie ujrzenia „ślicznotek” spełniło się – Michaśka przywiozła ze sobą do rodzinnego miasta dwóch chłopców, którzy podczas czytania paradowali po scenie w samych majtkach albo trochę bardziej przyodziani, przeginali się, odgrywali scenki rodzajowe, miziali Michaśkę po wewnętrznych ud stronach. Wszystko to byłoby dość żałosne, gdyby nie fakt, że chłopcy ci nie byli aktorami, a właśnie Michaśkowymi towarzyszami podróży, życia może nawet (tego nie wiem, mogę się tylko domyślać). I znów, ich obecność sprawiła, że wystąpienie Witkowskiego, jakże teatralnego (ale nie w znaczeniu: sztucznego) w gestach i ruchach, nabrało znamion autentyczności, szczerości.

Fynf und cfancyś jest historią gorzką, smutną, zbudowaną z kontrastów istniejących pomiędzy bogatymi dziadami z Zachodu, mieszkającymi w sterylnych, białych mieszkaniach, podcierającymi się „wacikami o zapachu rumianku” a biednymi, młodymi chłopakami ze Wschodu, którzy opuścili matki i rzucili szkoły, by próbować swych sił w wielkim, kapitalistycznym i jakże nieprzyjaznym świecie. „Dlaczego bogaci muszą być koniecznie tacy nieszczęśliwi, podczas kiedy my, chłopcy ze Wschodu, bylibyśmy szczęśliwi, mając tylko równowartość tej lodówki (no dobrze, całego AGD  w kuchni) – już dawno nie wnikałem. Tak po prostu było. Od pewnego momentu forsa już nic nie dawała, a powyżej pewnego progu wręcz pożerała swojego właściciela, choć on był święcie przekonany, że pożera ją”. Tym bardziej nie wiadomo, dlaczego słuchacze (i zarazem widzowie) Witkowskiego co raz to się zaśmiewali, śmiali się do rozpuku. Ha ha ha. Na przykład po takim fragmencie opisującym Maria Ludwiga, dzianego Austriaka, jednego z pierwszych klientów tytułowego Fynfundcfancyś: „leżał nagi na łóżku z miną primabaleriny, która ma oddać się dyrektorowi kinoteatru w zamian za rolę w Jeziorze łabędzim, a jego starcze ciało tak silnie kontrastowało z perfekcyjnością otoczenia! Był jedynym gratem wśród tych wszystkich idealnych przedmiotów. Leżał pożółkły i obwisły w nakrochmalonej pościeli w różyczki, przykładał sobie do nosa buteleczkę z poppersem, który właśnie zabijał jego ostatnie szare komórki,
i wyciągał do mnie rękę”…

Po rozmowie poprowadzonej przez Krzysztofa Mieszkowskiego (nic szczególnie ciekawego nie zostało tam powiedziane, więc i nie zdaję relacji), przyszedł czas na rozdawanie autografów. Ustawiła się więc kolejeczka, wcale nie przegięta, każdy z książeczką miętową w dłoni, i czekali ci fani powieści pedalskiej na wpis od Autora. Gdy przyszła kolej i na mnie, zdołałam tylko rzec nieśmiało: „jeden z tytułów jest tytułem Schulzowskim, prawda?” (no bo w Fynf… jest rozdział zatytułowany Noc Wielkiego Sezonu, więc jako niby wielka specjalistka od Schulza nie mogłam tego nie zauważyć), na co Autor odparł, że tak (no bo co innego niby miał powiedzieć).

 

Alicja Abramowicz