Michał Witkowski, Lubiewo
Św. Rolka z Uniwersyteckiej
– Fajnie masz, na studiach doktoranckich jesteś, fajnie masz, aha...
Rolka w czytelni uczy się katechizmu. Od lat. Chce zdawać na Papieski Fakultet, na Ostrowie Tumskim. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w lokalnym ciociobarze, już w wersji dyskotekowej. Długie włosy, ale łysa z przodu, oczy w górę, nawiedzona, natchniona, ale w głębi tych oczu czai się jakaś przesada. Naraz runęła wieść: Rolka zwariowała! Zwariowała i była zamknięta na Kraszewskiego, na Zegadłowicza. W tych wielkich klasztorach z czerwonej cegły, za wysokimi do nieba murami.
Po pięciu latach, w Scenie, w kiblu stoi Rolka przed lustrem, szmatę jakąś na głowę nałożyła i sama do siebie gada:
– Śliczna jesteś, kocham cię, śliczna jesteś, kocham cię, cmok, cmok! – za chwilę na sali:
– Już wszystko w porządku, muszę tylko odebrać z ośrodka zdrowia psychicznego moje te wszystkie rzeczy, moje te wszystkie pluszowe sprawy – Rolka zaciąga się nerwowo, ach nerwowo! papierosem i łyka piwa. I oczy w górę wznosi w perturbacji wiecznej, odrobinę zbyt przerażona, bo to wieczne przeprowadzki, a jeszcze trzeba przecież zabrać te wszystkie pluszowe sprawy z izolatki. Te wszystkie moje misie i maskotki wyliniałe, żeby mi nie wywalili, a nie pozwolono mi tego wszystkiego zabrać. Więc oczy w górę podnosi, troszeczkę zbyt tym przerażona (gdzieś tam na dnie oka), dym, piwo, wreszcie spuszczanie powiek, paznokcie. Ja nigdzie nie chodzę, się nie pokazuję, ja jestem persona non grata... Aha!
– Ty fajnie masz, ja tu czytam – po dwóch latach widzę Rolkę codziennie w czytelni. Przykleja się na przerwie, podczas wietrzenia lectorium. Cała już jest w załatwianiu studiów, ale oczy podnosi (bo ileż z tą biurokracją perturbacji) i włosy coraz dłuższe, siwe już. Siwe. Nawiedzone. Ale w szpiczastą kitkę na szczycie głowy zebrane, jak u małej dziewczynki. Gdy ją już przyjmą na ten Fakultet, świętą ją obwołają, jak nic! A ona na pikiecie była pierwsza! I w saunie i jeszcze się mnie dziś pytała:
– Byłaś w tej to saunie na Zelwerowicza? I co? – i tu śmieje się, pragnie pikantnych szczegółów. Ale zaraz poważnieje przerażona:
- Muszę do mojego katechizmu, do moich książeczek do nabożeństwa, obrazeczków z owieczkami, do czytelni wracam, baj, baj. – Nic, jak ją świętą obwołają w tych fakultetach, a to będzie św. Rolka z pikiety, przedstawiana na malowidłach z misiaczkiem w ręku i oczyma w górę, patronka od perturbacji, kłopotów i przeprowadzek.
Udawany luj
Mówi Paula:
świat się kończy, świat schodzi na psy. Idę parkiem, patrzę – luj. Taki naprawdę byk męski, morda, dupa, wszystko, w życiu byś nie powiedział, że to pedał. Zwykły męski heteryk, ale idzie w krzaki, więc ja za nim, bo przecież taki męski, to się rzadko zdarza, ani grama cioty w nim nie czuć. No. I jest klasyka, on rozpina rozporek, ja klękam. Dobrze. Ale już mnie coś tknęło, bo oto on bierze i kuca, i mi chce lachę ciągnąć. A to ja tu jestem baba, ciota przeklęta, a on luj! I wtedy on ściąga spodnie tak do kolan, a tam... czerwone, koronkowe pończochy... Myślałam, że umrę ze śmiechu, wszystko mi opadło, już tylko na wszystkie szczegóły patrzę, aby tobie to jak najdokładniej opisać, mówię:
– Wiesz, tyle się tu tych glin kręci, ja się tak stresuję, ja idę. I polazłam, ale żeby luje już pończochy samonośne nosili, to kto to widział...
Teraz to już ją wszystkie znają i nazywają po prostu: „Ta w Rajtuzach”... Ot, żadnych w tym wypadku wymyślnych ksyw nie chciało im się wymyślać, tylko „Ta w Rajtuzach”, najprostsze rozwiązania bywają często genialne. Ale jak pierwszy raz tak się przeszedł ten luj, co go jeszcze nie znały, to zaraz wszystkie za nim leciały, a potem, gdy on w pończochach zaczął się przechadzać już legalnie po parku, (góra – skin, a dół baba – jak jakaś syrena), to wszystkie już były mądre i:
– Ha, ha, ha, psychiczna ciota, psychiczna ciota!
Margot [fragment]
Czemu zostałam mobilkiem*? Kiedy byłam mała, dorastałam w domu dziecka pod Szczecinem. Mniejsza o to. W każdym razie marzenia o wolności, przestrzeni, takie tam. Dużo zrobiłam, żeby wymazać z pamięci tamten okres. Zapomniałam o chlebie z puszki, zapomniałam wszystko poza tym, jak zakochała się we mnie dyrektorka i nauczycielka gimnastyki w jednym, niech ją pokopie. Tego nie zapomnę! Starałam się być przeźroczysta, nie istnieć, chudłam i nikłam w oczach, ale ona sprytnie wybrała sobie przedmiot.
Była specjalnie odpowiedzialna za rozwój naszych ciał, a ja już wtedy miałam duży biust, który jakoś nie dawał się zagłodzić, najwyraźniej służyła mu przypalona zupa mleczna. Właściwie nie zakochała się, bo jak się kogoś kocha, to nie leje się go w gabinecie higienicznym! Nie każe mu się skakać tysiące razy przez kozioł. Nie katuje się go skakanką. Nie smaruje paznokci jodyną.
Miała męską ksywę: Kapral. Kapral – baba! Wyobraźcie sobie, jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty, Gierek dochodzi do władzy, Kapral z klawiszki (gadziny) w więzieniu we Wronkach awansuje na kierowniczkę Domu Dziecka „Wesoły Krasnoludek” pod Szczecinem, jak się jedzie na Wolin, połączonego na jej szczęście z domem poprawczym... Chodziła ubrana w coś pomiędzy mundurem a kostiumem z szarego samodziału. Jedyną książką, jaką ta sucha i opanowana osoba w rogowych okularach przeczytała, była francuska wersja Nadzorować i karać.
Jej sny pełne są zapachu lizolu i pasty do podłóg, starych szkół, w których można kazać bachorom, a szczeg. bachorkom, klęczeć na grochu, a one brykałyby wprost strasznie, obgryzały paznokcie, i wciąż można by je za to wszystko karać, bić, przepraszać. Jest w tych snach dziewiętnastowieczną nauczycielką w jakimś bardzo surowym internacie dla panien, w których budzi się tłumiona seksualność. Chodzi tymi korytarzami wyprostowana jak napięta struna, w gorsecie, twarze z wiszących na ścianach tableaux patrzą na nią surowo. To może jakieś pruskie liceum, pruskie wychowanie i pruski, pruski, pruski zapach moresu i podłóg; Głowa wysoko, jak w niewidzialnej kryzie, jak kukła, i tylko z linijką ciężką, drewnianą chodzi po klasie, a to jest taka bardziej umarła klasa Kantora, i co robi? Leje te dziewczynki na gołe, różowe tyłeczki, które niebawem staną się czerwone. Albo w szkółce niedzielnej leje i każe wkuwać całe kawały Pisma Świętego, te najnudniejsze, ze Starego Testamentu, gdzie nic się nie dzieje, tylko są wymieniane rody, rody, ten zrodził tego, ten jest Achab. Nie raz i nie dwa zostanie tu dodane, że korytarz śmierdzi lizolem i pastą do podłogi, co gryzie się z wiosną za oknami, szczelnie zamkniętymi, od których odchodzi pruska farba całymi płatami, i rodzi się szaleństwo. Historia szaleństwa – druga książka dla Kapral do przeczytania – już czeka. Szkoła jest z poczerniałej cegły, to nic wesołego taka placówka! I ona tak uderza w tą pupcię, która nie zna moresu, najpierw linijką drewnianą, a gdy ta się złamie, a złamie się niechybnie, to wtedy biczem, każe zostać po lekcji i biczem raz, biczem dwa, robi się cudowna pręga i pokazuje się młodziutka, młodziuteńka krewka, a wtedy Kapral robi się tak strasznie żal, że wciska usta między te pośladki i pije niczym stary wampir tą młodą krewkę, której tak jej już brakuje, bo jest starą klępą, a przeciwieństwa się przyciągają, przynajmniej od jednej strony: młody bowiem nie zawsze chce posiąść starego.
[Przypis] * mobilek – tirowiec plus jego wóz.