/
Zbigniew Kruszyński

Biogram

 

Zbigniew Kruszyński (1957) – w latach 80. działacz opozycyjny, od 1984 roku na emigracji w Szwecji. Autor kilku powieści, m.in. "Schwedenkräuter" (1995), "Powrót Aleksandra" (2006), "Ostatni raport" (2009) oraz zbioru opowiadań "Na lądach i morzach" (1999). Za opowiadające o działalności opozycyjnej "Szkice historyczne" (1996) nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Wykładał w Studium Literacko-Artystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Mieszka w Kotlinie Kłodzkiej.

 

Twórczość

 

Proza:

"Schwedenkräuter" (1995);
"Szkice historyczne" (1996);
"Na lądach i morzach" (zbiór opowiadań, 1999);
"Powrót Aleksandra" (2006);
"Ostatni raport" (2009);
"Kurator" (2014).

 

/
Próbka

            

 

Zbigniew Kruszyński (fragment Ostatniego raportu)

 

- Ma pan dar obserwacji - od tego zdania wszystko się zaczęło.

Mam dar obserwacji, a zatem opiszmy zachód słońca, ze szczegółami. Kiedy chowa się za obłożony karpiówką dach u jezuitów, na iglicy w dawnym kolegium pijarów jeszcze nadal błyszczy.

- Ma pan dar obserwacji, niech pan obserwuje - oficer położył paszport, granatową książeczkę, ważną na wszystkie kraje, pieczątka na wyrost, bo nigdzie nie wyjedziesz bez zielonej karty przekraczania granicy, kawałek kartonu, który oficer nadal trzymał w dłoni i bawił się nim jak asem albo królem. - Nie chcemy wiele - powiedział. Tyle żebym miał otwarte oczy. I tak trudno mi je będzie zamknąć, zmrużyć, zasnąć. Wyjazd na Zachód - nie będzie ukrywał - wiąże się z pewnym szokiem wizualnym. Zachwycimy się wszystkim, sklepami, śmieciami. Można wszystkiego dotknąć i wszystko powąchać.

Nasze zdumienie, że w puszkach od piwa mieści się opisane na nich piwo, nie powietrze. Szampony pełne są szamponu, wina wina. Wódka tak samo mocna, a pięć razy droższa. Będziemy roznosić przemycone flaszki i próbować je wcisnąć skąpym restauratorom. W drogerii poddamy się próbkom zapachów, tworząc nowe kombinacje ze słowiańskim potem. Będziemy chodzić głodni i spragnieni. Rozpuszczać zupy w proszku w zimnej wodzie z kranu, bo wrzątek trzeba mieć gdzie zagotować. Do subwencjonowanej paryskiej bagietki przegryzać jełczejącą już krakowską, przysmak, który zasłużył na lepsze traktowanie.

Dostaniemy paszporty, z zielonym kartonem - oficer rzucił go w końcu na biurko. - My? - zdziwiłem się i zerknąłem w bok. Tak, czy zamierzam się wyrzec towarzyszki? Nie zamierzałem. Dostaniemy też przydział dewiz, sto trzydzieści dolarów, zobaczymy, na ile starcza, co oznacza rynek i obłędny, niczym nieskrępowany wyścig cen. Nietrudno jest produkować w potępieńczym tempie, a potem sprzedawać z nienależnym zyskiem. W ciągu kilkunastu godzin za średnią krajową. O ile trudniej jest zachować umiar, kształtować asortyment, planować apetyt.

Nie oczekują wiele, luźne spostrzeżenia. Kto studiuje w skupieniu, w Luwrze, dzieła mistrzów. Kto trzeci miesiąc sprzedaje naleśniki, podpijając pod koniec dniówki grand marnier. Z kim sypia stypendystka, której dawno skończyło się stypendium. Dlaczego stary profesor, mając zapewniony wikt w naszej stacji nauk na rue Lauriston, co rusz pojawia się w gronie studentów w stołówce na Maubillonie, w oparach podłych win, nadużywając plebejskiego prawa do darmowego supplément pommes frites. Czy ciężki tani olej nie powinien zbudzić do życia uśpionych, ale przecież czynnych kamieni żółciowych, czekających na co, na hasło? Czy rzeczywiście da się zająć pozycję strategiczną na którymś z łuków nad mętną Sekwaną, tak by zobaczyć, jak na wieżę Eiffla nadziewa się, ale nie pęka, o zmierzchu pomarańczowy balon?

           

Wybiegłem z komendy i czułem, jak paszport odciska mi na piersi żarliwy prostokąt. Była późna wiosna i życie w parku nad fosą w oczach się przeobrażało, w coś przyoblekało, jakiś tren czy woal. Kolesie wyrwani z długiej hibernacji rozpijali jesiennego jeszcze jabola. Babcie odwijały chustki i ziemista pomarszczona skóra zazdrościła gładkiej opalonej. Para szpaków krzyżowała się z parą krzyżówek na rozchwianej romboidalnej szachownicy nad wodą. Para sennych milicjantów odpoczywała na zniszczonej ławce i czapki rozłożone po ich obu stronach wyglądały jak hołd oddawany zmarłym na służbie, brakowało trumny i całunu.

Świat, który jeszcze rano wydawał się nieznośnie rozregulowany, tępa żyletka zostawiła centymetrową opuchliznę, gaz śmierdział, śmiecie się wysypywały od razu na półpiętrze, a listonosz, zostawiając wezwanie na komendę, lustrował mnie z politowaniem - ciekawe, ciekawe, skanowały spod daszka źrenice - który był chaosem spraw do załatwienia, odebrać z pralni pościel, ze znowu przedawkowanym krochmalem, jakby spać na obrusie, w aptece kupić wapno, z witaminą, jak będzie, oddać buty do szewca, wdychającego butapren, wyczerpać listę zakupów w spożywczym na pętli, na ile się da pasujących do chleba już wcześniej kupionego w piekarni, alkohol z sokiem pomarańczowym kupić za bony w hotelu, w którym nie trzeba mieszkać, żeby się upić; zapytać w księgarni, czy nadal nie ma powieści autora "Rozłogów", bo zaczynamy wątpić, czy ją kiedyś napisał, oddać w uniwersyteckiej rewers na zabronioną książkę z adnotacją działu udostępniania, że wolno, i potem czytać ją po kawałku pod okiem bibliotekarki, utlenionej blondynki o ołowianym, jak czcionki, wzroku, zachodząc w głowę, co wolno, bo chyba nie opisy wschodu słońca w Radomiu, zadzwonić do matki, z automatu pod Arkadami, który zaciął się i nie ponagla, uspokoić ją, że wszystko dobrze, tak, w porządku, odżywia się i trawi, proszę, żadnych paczek, nie brakuje niczego, może poza sensem, ale jego nie przyjmują na poczcie, w okienku z widokiem na stalową wagę.

To wszystko, co jeszcze kilka godzin temu zdawało się w rozsypce, kosmicznym rozproszeniu, tak że nic nie dawało się scalić, pomimo wzmożonych dawek krochmalu i butaprenu, po wyjściu z komendy na zalane słońcem schody z litego granitu, nad zamknięty pierścień fosy, cóż z tego, że gnijącej, pokrytej drobną rzęsą, zyskiwało nagle jedność i splendor.

 

Zbigniew Kruszyński