/
Karol Maliszewski

Biogram

 

Karol Maliszewski (1960) – absolwent filozofii, adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Wydał dziewięć tomików poetyckich, trzy tomy prozy i pięć tomów szkiców krytycznoliterackich, ostatnio "Potrawy pośmiertne" (2010), "Sajgon" (2009), "Pociąg do literatury. Szkicownik literacki z Dolnego Śląska" (2010). Laureat nagród im. Barbary Sadowskiej (1997), im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999), w 2007 nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Nowej Rudzie.  

 

Twórczość

 

Poezja:

"Dom i mrok" (1985);
"Wiersz wolny" (1987);
"Miasteczko - prośba o przestrzeń" (1988);
"Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce" (1991);
"Młody poeta pyta o-" (1994);
"Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach" (1996);
"Rok w drodze" (2000);
"Inwazja i inne wiersze" (2004);
"Zdania na wypadek. wiersze wybrane" (2007);
"Potrawy pośmiertne" (2010);
"Ody odbite" (2012);
"Jeszcze inna historia. wiersze wybrane" (2015);
"[małe zawsze]" (2017).

 

Proza:

"Dziennik pozorny" (1997);
"Próby życia" (1998);
"Faramucha" (2001);
"Sajgon" (2009);
"Manekiny" (2012);
"Przemyśl-Szczecin" (2013).

 

Krytyka:

"Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy. Szkice o nowej poezji" (1999);
"Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach" (2001);
"Nowa poezja polska 1989-1999. Rozważania i uwagi" (2005);
"Rozproszone głosy" (2006);
"Po debiucie. Dziennik krytyka" (2008);
"Pociąg do literatury. Szkicownik literacki z Dolnego Śląska" (2010);
"Wolność czytania" (2015).

 

Inne:

"Przypadki Pantareja. Wiersze dla małych i dużych" (2017).

 

/
Omówienie

 

 

Jacek Bierut: Iść na swój grób trzeba odważnie

 

 

 

Dolny Śląsk bez Polski, polskiej sztuki i przede wszystkim polszczyzny funkcjonował na tyle długo i owocnie, że kiedy zmieniły się warunki, niezbyt szybko zaczął sobie radzić w tej niepewnej siebie, powojennej Polsce. Procesy asymilacji kulturowej, przebiegające w tym niespotykanym chyba wcześniej na taką skalę swoistym tyglu, polegającym przede wszystkim na wzajemnym przenikaniu się regionu z jego nowymi mieszkańcami, na ich wzajemnych obawach i nieufności, na szacowaniu potencjalnych obustronnych korzyści i zagrożeń, zachodziły na tyle niejednoznacznie i nierównomiernie, że trudno bez wnikliwych badań twierdzić coś w tej sprawie na pewno, ale wydaje mi się, że dopiero pokolenie, które zaczęło przychodzić na świat na początku lat sześćdziesiątych, poczuło się na tych ziemiach rzeczywiście u siebie, choć i ono nadal nie było wolne od niepewności, rodzącej się z obserwacji rzeczywistości – materialnych, wyraźnych, dominujących śladów obcej kultury na własnej ziemi, w najbliższym otoczeniu, a także z wątpliwości co do rzeczywistego nabycia tytułu własności. I można zaryzykować tezę, że dopiero to pokolenie, wyjąwszy, oczywiście, chlubne wyjątki, zaznaczyło się wyraźnie w polskiej literaturze, choć nie jako formacja zwarta i jednorodna. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych i najważniejszych jej przedstawicieli jest Karol Maliszewski, prozaik, poeta, krytyk literacki (upieram się przy tej kolejności); podstawówkowy belfer i wykładowca akademicki.

Można było ten tekst zacząć od czegoś innego. Być może nawet bardziej naturalne i efektowne byłoby przywołanie specyfiki lat osiemdziesiątych, w których noworudzki autor zaczął się kształtować jako pisarz, która to specyfika odbiła przecież wyraźne piętno na jego twórczości, ale właśnie „dolnośląskość”, jak chyba u nikogo innego, wydaje się tak mocno zaznaczona, tak determinująca i obciążająca zarazem, że na potrzeby tego opracowania inne ważne wątki tej twórczości możemy jej podporządkować. I powiedzmy to od razu, mamy tu do czynienia z „dolnośląskością” niewrocławską, być może głębszą od tej wrocławskiej, wielkomiejskiej, mniej prowincjonalnej, zapatrzonej w siebie; dolnośląskiej w sposób, w jaki Nowy Jork jest amerykański.

 

Człowiek, który uwierzył literaturze

 

Nie znam Karola Maliszewskiego na tyle, żeby cokolwiek móc twierdzić w tej kwestii, ale wydaje mi się, że jest to po prostu dobry człowiek, oddany sprawom, miejscom i ludziom. Jeśli przyłożyć do niego miarkę polskiego światka literackiego, to aż podziw bierze na myśl o dystansie, jaki zdołał zachować do niego i do (zbyt często niechlubnych) sposobów jego funkcjonowania. Jednak nie to sprawia, że noworudzki autor stał się w latach dziewięćdziesiątych jednym z najważniejszych, a być może nawet najważniejszym krytykiem towarzyszącym debiutującej wtedy i krzepnącej nowej formacji artystycznej i pokoleniowej. Sprawiała to przede wszystkim pracowitość, rzetelność i odwaga formułowania sądów niejako na pierwszej linii frontu, kiedy zjawiska, nazwiska i prądy były jeszcze nierozpoznane, nawet niedostrzeżone, i co za tym idzie, nieoceniane. Metoda krytyczna, którą się posłużył, również odniosła swój skutek. Z perspektywy można wytykać będące jej wynikiem braki i potknięcia, czasem jaskrawe pomyłki, ale też trudno wyobrazić sobie na tamten czas lepszą. Przy zalewie nowych nazwisk, nurtów i przy przytłaczającej wielości materiału (książek, publikacji prasowych, zinów), właśnie ta metoda krytyczna, polegająca przede wszystkim na żmudnym czytaniu przy olbrzymich pokładach empatii, przy niezwykle emocjonalnym stosunku do czytanej literatury, i często na intuicyjnym formułowaniu sądów, na swoistym „rozpoznaniu walką”, najlepiej chyba oddawała jej rewolucyjny (niemal) charakter i dawała możliwość rozpoznania i pierwszych prób opisania stanu po przełomie (na potrzeby tego tekstu trzymajmy się założenia, że zjawisko rzeczywiście było przełomowe, co wydaje mi się zresztą zgodne z prawdą). Na dystans krytyczny i bardziej precyzyjne narzędzia pora miała dopiero nadejść i choć dokonany przez Maliszewskiego bardzo nośny swego czasu podział sceny poetyckiej na klasycystów i barbarzyńców okazał się jednak chybiony (jak i inne podziały, choćby dzielenie poezji i poetów na solarnych i lunarnych), to jednak nie da się zaprzeczyć, że roczniki sześćdziesiąte i siedemdziesiąte wiele jego diagnozom zawdzięczają.

A trzeba to wyraźnie zaznaczyć, wszystko działo się nie z warszawskiej, wrocławskiej czy krakowskiej wysokości, tylko z noworudzkiej kotliny, z mieszkania ogrzewanego kaflowym piecem i wypełnionego gwarem dzieci. Nowa Ruda – jak sam bohater tego tekstu ją nazwał w jednym ze swoich wierszy – to dziura między Kłodzkiem a Wałbrzychem, a jednak odegrała w całej sprawie niebagatelną rolę. Jak i nie rola dyżurnego krytyka „otrzepującej się” z polityki, z „użyteczności publicznej” i uwikłań w przeszłości literatury polskiej wydaje się w interesującej nas tu postaci najistotniejsza.

Karol Maliszewski nie jest typem, który postanowił sobie uprawiać zawód krytyka literackiego i twórcy literatury, i szczęśliwie udało mu się dopiąć swego. To ktoś, kto uwierzył, że literatura ma ścisły, organiczny wręcz związek z jego życiem i poddał się temu błogosławieństwu (lub tej klątwie) z całym dobrodziejstwem inwentarza. Działo się to na początku lat osiemdziesiątych, kiedy prawie nic nie było łatwe i rzeczywistość niekiedy zmuszała do drastycznych wyborów. I tu powinno pojawić się nazwisko Stachury, który rzeczywiście miał wpływ na twórczość i na życie autora Roku w drodze. Dziś może się to wydawać niepojęte, przesadzone, naiwne, ale w latach osiemdziesiątych Stachura oddziaływał z wielką siłą, rezonansem i wdziękiem. Rzadko kto z obecnych czterdziestokilkulatków się do tej przygody teraz przyznaje, zapewne z obawy przed śmiesznością, ale proszę mi wierzyć – nie jeden Karol Maliszewski rzucił wówczas studia (polonistyczne) i „poszedł w świat”. Ten świat w zasadzie mieścił się wówczas w polskich granicach. Tam gdzie niewiele było wolności, wolność (lub złudzenie wolności) paradoksalnie można było uzyskać gdziekolwiek na zasadzie samozwańczej, i rzeczywiście miała smak i dawała szczęście. Jak mówi dwadzieścia lat później w jednym z wywiadów, spakował plecak, w nocy opuścił akademik i zaczął dwa lata wędrówki. I dodaje – Chciałem coś pisać i myślałem sobie: „Co ty będziesz pisał, z książki do książki przeskakiwał, a weź najpierw się zamocz w tym życiu i z tego życia pisz, niech to będzie punkt wyjścia”. I ta postawa, szukania w literaturze życia i przekładania życia na literaturę, towarzyszy mu do dziś. W Sajgonie, jego ostatniej powieści pojawia się zdanie: „Ale to Stachura po liftingu, po doświadczeniu małżeńskim, rodzinnym, lokalnym, Stachura zatrzymany na etacie”. Czyli kto? Ktoś, kto nie uchylił się od obowiązków, ale nie zatracił też w nich pasji i tego co ma za najbardziej istotne.

 

Maszyna do czytania

Tak zatytułował jeden z wielu cykli swoich tekstów krytycznych, prowadzonych w formie nieco notatnikowej, nieco felietonowej, teksów doraźnych, pisanych zapewne często z doskoku, ale przecież istotnych, bardzo użytecznych jak sądzę, bo dających kolejnym falom debiutantów świadomość tego, że są odbierani, że nie piszą po nic, że ich literackie próby, często bardzo zaawansowane, nie są bezwartościowe. Bo Karol Maliszewski swojej pracy krytycznej nie zakończył po fali ataków, przede wszystkim na jego metodę krytyczną, tylko ten mnożący się w zatrważającym tempie materiał literacki penetrował i próbował oceniać dalej. W różnych miejscach umieszczał teksty poświęcone debiutantom, a nawet autorom przed debiutem, nawet tym publikującym w internecie, wciąż z tą samą empatią i emocjonalnym odbiorem próbował ich rozpoznać, zdiagnozować, przedstawić, a także naprowadzić na właściwe dla nich ścieżki (nie z pozycji mędrca ferującego wyroki, a raczej na zasadzie rozumienia, odkrywania, współuczestniczenia). Przypomina to nieco Stachurowe „przystępuję do ciebie”, nie mogę ci dać wiele, ale dam ci trochę mojego czasu, mojej uwagi, mojej intuicji, a na tę chwilę byłeś dla mnie najważniejszy. Jak sądzę, przełożyło się to w pewnym stopniu na kilka udanych debiutów ostatnich lat. Miało jednak ten minus, że z maszyny do czytania sypał się piach, wpadający w tryby maszyny do pisania. Piach wyżerający energię i czas.

 

Prozaik z doskoku

Jeśli chcę tym tekstem coś istotnego powiedzieć, to przede wszystkim to, że literatura polska ostatnich dwóch dekad wcale nie obfituje w dzieła wybitnych prozaików i zwyczajnym marnotrawstwem jest przeoczenie dorobku Karola Maliszewskiego w tej dziedzinie, bowiem jak na polskie warunki jest to proza wysokiej próby, skupiona nie tylko na rzeczywistości i odkrywaniu mechanizmów nią rządzących, ale też zaangażowana w bardzo istotną dziś dla literatury kwestię, jak o ponowoczesnym świecie opowiedzieć w adekwatny sposób. I w tej kwestii radzi sobie znakomicie. Przypięto jej łatkę „strzępy”, co w pewnym stopniu jest zgodne z prawdą, ale na pewno nie jest to cecha umniejszająca jej wartość. Wręcz przeciwnie. Puls powieści Maliszewskiego bije w XXI wieku, kiedy większość naszych uznanych i poczytnych prozaików wciąż zasuwa dziewiętnastowieczną narracją i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.

Już we wczesnych Próbach życia (drugiej książce prozatorskiej Maliszewskiego) widać dbałość o większość elementów konstrukcji i naturalne (nie wykoncypowane, ale też nie wynikające z historycznoliterackich przyzwyczajeń) umocowania narratorów, i trzeba tu wyraźnie powiedzieć, nie tylko w kwestiach formalnych jest to jedna z najbardziej udanych książek prozatorskich końca lat dziewięćdziesiątych. Przeskoki z narracji pierwszoosobowej w trzecioosobową nie są tylko czczym formalnym zabiegiem, raczej sposobem na przetransportowanie młodzieńczego („Stachurowego”) pojmowania literatury i życia w pojmowanie dojrzałe, umocowane społecznie. Książka właśnie z tego względu wydaje mi się tak ważna i godna ponownego zastanowienia. Jest zapisem przemiany, którą dość powszechnie można było obserwować w latach dziewięćdziesiątych w pokoleniu ówczesnych trzydziestolatków. Szybko zmieniające się warunki zmuszały do drastycznych korekt w myśleniu o własnym życiu i we własnym systemie wartości. Z samotnego wędrowca, czepiającego się najgorszych prac, wybierającego się w góry z zamiarem popełnienia samobójstwa, perspektywa opowieści zmienia się w wędrowca, czułego opiekuna grupki uczniów z najbiedniejszej warstwy społecznej, zabranych na górski rajd.

Prawdopodobnie „trzecioosobowe” fragmenty opatrzone wspólnym tytułem Próby życia były pisane w innym czasie, niż uzupełniające je fragmenty „pierwszoosobowe”, ciekawsze literacko, chociaż nie tak konsekwentne i bardziej wąsko opisujące rzeczywistość dolnośląskiego miasteczka. I właśnie ta warstwa wybija się ponad tak zwane „życiopisanie”. Właściwie już w tej książce otwiera się i wyczerpuje katalog tematów i spraw interesujących autora Sajgonu, a także wachlarz narracyjnych maszynerii. Postać ojca pijaka, przynoszącego wstyd, nieczułego, a jednak kochanego całą chłopięcą wrażliwością. Przygody czytelnicze, stare pisma literackie, przychodzące pocztą niezliczone tomiki poezji, zawód z lektury głośnych pozycji współczesnych, książki z przeszłości, z przeszłości historycznoliterackiej, ale też te ważniejsze, z przeszłości umocowanej w miejscu, poniemieckie. Erotyzm, nieśmiały, pełen tęsknoty, także ogólnie pojęta nabyta w niełatwym dzieciństwie nieśmiałość głównego bohatera. Portretowanie sąsiadów, mieszkańców Nowej Rudy, których typowość jest na wskroś pozorna. Kilkuzdaniowe obrazki napisane są często w tak celny sposób, że ludzie ci bez trudu ożywają w świadomości czytelnika. Szczególnie dotyczy to dzieci, które narratorzy uwielbiają wprost obserwować, wplatać ich wątłe postacie w tło ciągów zdarzeń. No i ślady z przeszłości, poniemieckie cmentarze, skrytki ze skarbami ukrytymi w przekonaniu, że ich właściciele wrócą niebawem do swoich domów, książki, znaczki pocztowe, bibeloty. Także trochę polityki, ale głównie tej z lat osiemdziesiątych, a jeśli współczesnej, to w raczej lokalnym wymiarze. Różnorodne stany ekstazy, związane głównie z pisaniem własnych wierszy, a właściwie z dochodzeniem do własnych wierszy. No i to niebywałe wyczulenie na szczegół, na rekwizyty pojawiające się w trakcie wydarzeń, co być może jest jedną z głównych przyczyn tak silnego oddziaływania na czytelnika tych narracji. Nakładania na się skalę makro skali mikro. Piękno najbliższej okolicy, tych wszystkich miejsc, w które (my, czytelnicy) jesteśmy zabierani po prostu piechotą. No i ten niebywale emocjonalny stosunek do wszystkiego wokół, widoku, człowieka, kwitnącego kasztanowca, smaku gruszki. Jednoznaczny stosunek okolicznych mieszkańców i niepewny, zupełnie inny samego narratora do pary starych Niemców, którzy nigdy nie nauczyli się polskiego, którzy zostali jako strażnicy grobu swojego syna. Nakładanie się nowego na stare, szczególnie architektoniczne. Zniszczenie rodzinnego domu w trakcie budowy peerelowskiego osiedla. Dawna chwała polskiej piłki nożnej. Wreszcie angażowanie się narratora w życie społeczne miasteczka.

W kolejnych książkach prozatorskich Maliszewski rzadko wykracza poza ten katalog, nie może być to jednak zarzutem, gdyż w przeciwieństwie do wielu polskich autorów, z książki na książkę bardziej panuje nad konstrukcją całości i coraz ciekawiej mówi coraz ciekawsze rzeczy.

Przyjrzyjmy się na chwilę Faramusze. Jest to pokrętnie fingowana gonitwa historii, wielopłaszczyznowy labirynt totalny, w którym czytelnik dostaje możliwość samodzielnego budowania konstrukcji poprzez różne warianty kolejności lektury. Przy czym sceneria tego poruszania się jest wielce barwna i zajmująca – czołgi w sześćdziesiątym ósmym w drodze do Pragi, strzelające w kierunku samotnej stodoły, krowie cycki i zaawansowane techniki dojenia, dziecięce zabawy – choćby wydłubywanie gołębiowi oczu, jazdy pociągiem, podglądanie przez emerytów opalającej się nago dziewuszki. Tych obrazków jest mnóstwo, zaskakują, włażą sobie na plecy, jakby każdy próbował zabłysnąć trochę dłużej, trochę jaśniej niż inne, równie żywe. Wszystkie jednak są ukierunkowane w jeden punkt. Maliszewskiemu nigdy bowiem nie szło o samą opowieść, o poklask i dochrapywanie się statusu literackiej gwiazdy. Raczej o dorwanie czegoś, co sam nazywa „bólem” i o (literackie, oczywiście) formy radzenia sobie z nim. Nerwowość narracji, choćby wielość narratorów, ich hierarchia, przekazywanie, przejmowanie, podkradanie sobie toku mówienia, a co za tym idzie, rwanie wątków, to u Maliszewskiego nie są puste eksperymenty formalne, tylko jeden z wielu użytych środków, by „dotknąć” tego, czego „dotknąć” się właściwie nie da. To walka o „rozumienie miejsca, momentu i okoliczności” i druga, o odnalezienie żywego języka, którym da się tę pierwszą udźwignąć. Rzadko który polski prozaik tak dobrze intuicyjnie wyczuwa, co i jak chce napisać, i w dodatku potrafi to zrobić w tak intrygujący i nowatorski sposób. U Maliszewskiego to świetnie widać i w konstrukcji całości, i w najdrobniejszych szczegółach. Na przykład ważne jest dla niego, żeby nie tylko umieć dostrzec wróbla obskakującego „młode, zielone gówno”, który upatrzył tam sobie jakąś pestkę, ale też żeby w sposób nieżenujący i nienachalny umieć pokazać to jako alegorię siebie i własnych wysiłków. Przy czym Faramucha to też w pewnym stopniu książka o literaturze, o pisaniu książek, o dwuznacznej roli piszącego, a także w pewnym sensie książka krytyczno-literacka, gdzie umie się dostrzec „niezdarne knowania literackich wypierdków” „z duszyczką małą jak bobrowy srom” i umie się im „dopierdolić” w sposób, jak sądzę, znacznie bardziej bolesny, niż autor robi to zazwyczaj w tekstach krytycznych.

Dopiero osiem lat po Faramusze, po tym swoistym traktacie o dojrzewaniu, o przedostawaniu się cało przez czterdziestkę, ukazało się najlepsze, co według mnie Karol Maliszewski dotąd napisał. Sajgon. Powieść twarda i mocna, śmierdząca prowincjonalnym kabotyńsko-katolickim kolorytem i uniwersalną skazą erotyczno-egzystencjalną. Z pokrętnie obalanym przesłaniem, że trudno uciec z miejsca urodzenia i od losu – czyli swoista topografia ugrzęźnięcia. W dodatku podsmarowana polityką (pisowskim brudem), spontaniczną socjologią i nieco odważniejszym już erotyzmem. A także patologiami polskiego systemu szkolnictwa, a właściwie patologiami pleniącymi się wśród nauczycieli i ich zwierzchników, dla których jest to tylko i aż miejsce pracy, zwykłe, niewymarzone, wynikające z konieczności, „miejsce, gdzie w archiwum przechowuje się twoje papiery, a księgowość, znając numer konta, dokonuje comiesięcznego przelewu”. Podsmarowana, a jakże, strasznie gorzką, skrzętnie ukrywaną, zakrzykiwaną w sobie, ale jednak mocną i niezniszczalną miłością do ludzi i świata przez nich zamieszkiwanego, a także tego nieskażonego działaniem bliźnich. I jeszcze literatura, jak to zwykle u Maliszewskiego, też miłość („Dla mnie wszystkie wiersze są w jakiś sposób moje”) i nienawiść do tekstów, i niemal tylko nienawiść do rzesz piszących, choć nie mają nic do napisania, do układów i patologii w sicie jurorskim i krytycznym. Do „Laluń” i ich autorów. Ale ta miłość i nienawiść do literatury wydaje się jednak mniejsza od miłości i nienawiści do dolnośląskiego miasteczka („...a miałem tyle okazji, żeby stąd wyjechać. Nie da rady, moja panno, coś trzyma za gardło, albo jak chcesz, za jaja. I nie puszcza”).

Tytułowy Sajgon to niby najbiedniejsza dzielnica w mieście, ale nazwa wietnamskiego miasta pojawia się tu w tak wielu kontekstach i znaczeniach, że jeden z narratorów nie bez racji w końcu stwierdza, że „wszystko jest Sajgonem”. Sajgon w potocznej polszczyźnie, jaką pamiętam z dzieciństwa, oznaczał bałagan, tylko taki trochę większy, lub zamieszanie, też takie trochę większe. I na pierwszy rzut oka tak właśnie skonstruowana jest ta książka. Maliszewski nie pierwszy raz uciekł się do dania głosu wielu narratorom. Można odnieść wrażenie, że książkę pisała niemal cała szkoła, Trójka z Nowej Rudy, przy czym postać Karola Maliszewskiego vel różne przekręcone wersje nazwiska, tamtejszego nauczyciela i literata znanego także poza Nową Rudą (w przeciwieństwie do innych tamtejszych literatów, bo tam piszą niemal wszyscy), jest jedną z głównych postaci, raczej negatywnych, która to sama rzadko dochodzi do głosu, a jeszcze rzadziej przejmuje narrację (i to raczej po to, żeby dać relację z tego, co widział poza miasteczkiem, na przykład w dalekiej Islandii na zaproszenie pewnego Huberta). Zabieg ten ma tę niepodważalną zaletę, że pozwala czytelnikowi obserwować mikrokosmos miasteczka i samej szkoły z wielu perspektyw, w optyce niejako rotacyjnej. Akcja dzięki temu jest różnorodna, płochliwa jak dzikie zwierzątko i z political fiction przez różne miłości i nieszczęścia, kryminalne i religijne wątki, różnymi dróżkami zmierza do zamknięcia, kiedy czytelnik dowiaduje się, że jest to historia spisana głównie po to, żeby wyjaśnić, dlaczego wzmiankowanej szkole nie nadano jednak imienia pewnego człowieka, ekskomunikowanego niemieckiego teologa.

Czemuż to takie ciekawe? Gdzie byśmy nie mieszkali, mieszkamy na czyimś miejscu, wszędzie ktoś przed nami był, istnieje spore prawdopodobieństwo, że przeżywał stany, które akurat my tak wyjątkowo, indywidualnie, niepowtarzalnie przeżywamy. Posiadamy przedmioty, które należały do kogoś innego. I nie jest takie ważne, czy ten ktoś został wypędzony/przesiedlony/wysiedlony, jak Niemcy z Nowej Rudy, czy po prostu umarł lub odszedł w inny sposób. Ważne jest, że coś jednak po nim zostaje i należy jakoś umieć się z tym obejść, żeby się nie obróciło przeciwko nam, żeby coś nam obcesowo nie warknęło w pewnej chwili „spierdalaj, przybłędo”. Oczywiście, chodzi tu tylko o tych, jak ich się nazywa w Sajgonie – „najwrażliwszych”, tych co „z wodą, powietrzem wchłoną zastane człowieczeństwo, zaczną śnić, myśleć i czuć jak ci, co byli tu przed nimi”.

Bohater każdej powieści Maliszewskiego urodził się w poniemieckim domu, wyposażonym w poniemieckie sprzęty, znajdował poniemieckie książki, bał się poniemieckich duchów itd. Nadanie szkole imienia niemieckiego pisarza, pisarza tutejszego, noworudzkiego, miało w zamyśle wymiar oczyszczający, miało uwolnić samego bohatera, ale też całą dolinkę, przywrócić jej uświęcone osadzenie i lokalną magię.

Nie udało się to jednak, chociaż już właściwie doszło do skutku. Także o tym jest ta książka, o polskim piekiełku, o polskich fobiach, o ciemnych i prostych interesach różnych grup społecznych i lokalnych osobistości. Galeria została nieźle nakreślona i rozpisana na głosy (na czele z siostrą zakonną, trzęsącą całą szkołą i parafianami). To jest wielki walor tej książki. Wrażenie dokumentu, wrażenie autentyczności. Oczywiście, nie wiem, na ile Maliszewski autor, wpuścił do niej realne postacie i wydarzenia, ale też nie wydaje mi się to takie istotne. Po prostu, czytając, miałem wrażenie dotykania polskiej prowincji, przeglądania się w krzywym zwierciadle „polskiej racji stanu”, oddychania jej zatęchłym, ale dumnym ze swych użytkowników powietrzem.

Jak to u Maliszewskiego bywa, wielość narratorów i wątków powoduje, że trudno tę książkę ucapić i powiedzieć, że na pewno właśnie o tym jest. Bo jest to również książka o Karolu Maliszewskim, widzianym oczyma współziomków. I nie jest to postać pozytywna, raczej komiczna, traktowana z pobłażliwością, postać niewygodna, denerwująca, pełna pretensjonalności, wyszydzana, głupkowata, wzbudzająca trochę zazdrość, przy czym nieporadna i nieco krnąbrna. Takie „gówno uprawiające lirykę” („Mały, brzydki, z krzywymi nogami. Za szybko kończy. Za bardzo się poci. Za mało zarabia. Dzieci przez niego chorują”). Świetnie to zostało zarysowane i dystans do siebie mistrzowski. Ale to tylko wątek poboczny. Sporo ważniejszym wątkiem wydaje się miłość, a właściwie jej brak. Mnóstwo tu samozaspokajania się. Momentami czytelnik lepi się od spermy, jest przylepiany do prawdziwych bądź wyimaginowanych narządów kobiecych. A wolność? Przecież to jest książka o wolności i braku wolności. A literatura? Przecież to jest książka o literaturze i ludziach w tej niszy się poruszających, o tym jak literatura polska straciła dziewictwo. Ale także powieść w obrazkach i swoista powieść drogi. Ale przecież to jest książka o dzieciach. O Klaudynie, która nauczyła się robić loda, o Grześku, co spienięża wszystko, co ma związek z metalem w promieniu kilku kilometrów.

I jeszcze te eksperymenty. Wędrowanie narracji z ust do ust. Wędrowanie motta z początku w jeden z najważniejszych momentów książki. Felietony z lokalnej gazety, zjawiające się nagle jak komentarz i równie nagle przekreślane, obalane przez kogoś, kto akurat ma głos. Puszczanie stanów wewnętrznych w szybki zapis. Szukanie analogii siebie w bujnym i marnym świecie przyrody. I te postacie, ci ludzie, którzy zmienili bieg rzeki, żeby zerwać nawierzchnię z drogi tylko po to, żeby skierować cały okoliczny ruch kołowy wzdłuż swoich działek, które akurat mają do sprzedania. Ta była żona, wbijająca szpilki w trzcinową kukiełkę, celując w serce swojego byłego męża, i ma efekty. Ta nauczycielka walcząca o status nauczyciela dyplomowanego, na wszelkie sposoby zbierająca odpowiednie pieczątki. Te żarty literackie. Tereny Kochanowskiego, Obszary Bieńkowskiego i Parcele Sendeckiego. Ten ciąg, ten duchowy łańcuch „Harar, Biała Afryka, Sajgon”. Kobierski, Majzel, Maliszewski. To cytowanie własnych wierszy i obudowywanie ich epickim, bardziej precyzyjnym obrazem i ironicznym komentarzem. Albo opis tego, w jaki sposób Karol Maliszewski perfekcyjnie znika zaraz po zakończeniu oficjalnej części imprezy literackiej (czego przecież nikt na własne oczy nie widział).

Oczywiście, nie wszystko w tej książce podoba mi się aż tak bardzo. Groźnie zarysowany i zupełnie w pewnym momencie porzucony wątek ewentualnych konsekwencji przedłużania się pisowskich rządów odbiera mi możliwość czytania tej książki w rejestrach kafkowskich, na co się dość obiecująco zapowiadało na początku.

Bardziej mnie jednak zawiódł sam język. Cóż z tego, że świetny, wielorejestrowy, soczysty i jędrny. Przy takim zróżnicowaniu narratorów miałoby się ochotę na większe zróżnicowanie, a właściwie zindywidualizowanie ich języków. Ale nie można mieć wszystkiego.

 

Poeta z czekania

O Maliszewskim-poecie zwykło się pisać, że wciąż pozostaje niepokorny, dziki, nieujarzmiony, niepogodzony ze światem, własną egzystencją, rzeczywistością. Że ponad konstrukcyjnym porządkiem w wierszu biorą u niego górę emocje. I w dużym stopniu są to głosy uzasadnione. Maliszewski-poeta ma bowiem dwie zasadnicze strategie: widzę i jeśli to co widzę, zachwyca mnie, wkurza bądź porusza w inny sposób, opisuję; i drugą, znacznie ważniejszą: czuję, naprawdę coś czuję i dopiero wówczas piszę (czyli dukam, jąkam się, krzyczę). I to, co zostaje napisane, rzadko bywa do końca jasne, pewne, raczej jest niedopowiedziane, lekko zarysowane, szukające u czytelnika jego przeczuć, doświadczeń i wrażliwości na wieloznaczność, na kanał komunikacyjny sytuujący się gdzieś ponad językiem, ponad jego znaczeniem i brzmieniem. Przy czym i sam świat opisywany i sam mówiący w wierszu też rzadko są jednoznaczni, raczej na małej przestrzeni wiersza schodzi się tak wiele skrzętnie gromadzonych odczuć, doznań, zjawisk i faktów, że w toku wypowiedzi wchodzi się tu na najwyższy pułap możliwości języka (jako materii odwzorowującej życie) łączenia słów za pomocą samych nerwów. Dzikość życia przenosi się na dzikość wiersza i z założenia pozostaje nieoswojona. Fraza nierzadko nie podporządkowuje się zasadom gramatyki i klarowności brzmienia, ulega urwaniom, rozdrobnieniom, a nadrzędność przekazywania nieprzekazywalnego, można mieć wrażenie, że w pośpiechu, w chwilach nagłej konieczności i zapewne swoistego błogosławieństwa, wymusza daleko idące skróty i cięcia.

Najdojrzalszym jak dotąd tomem Maliszewskiego jest Inwazja i inne wiersze. Pierwszy wiersz opatrzony porażającym mottem ze Słowackiego ugina się pod jego ciężarem. Bez niego robiłby inne wrażenie. Krótki cytat z wieszcza, jednorodny, wyśmienicie zbudowany na poziomie konstrukcji i poruszający w treści, w kontakcie z mową zrywaną, strzępiastą, skrótową, próbującą jednocześnie ogarnąć bardzo wiele, niejednorodną właśnie, powoduje efekt obsunięcia się wiersza w rejony burzowe, pełne nieoczekiwanych turbulencji, wicia się rur pod tynkiem i obrazoburczych okrzyków wysłanników piekła.

Ale Maliszewski nie jest poetą awangardowym. W zasadzie wydaje się bardzo prosty. Lektura tych wierszy nie wymaga zbyt wielkiego przygotowania. Forma jest sprawą drugorzędną, proces twórczy obywał się zapewne bez daleko idących założeń. Można odnieść wrażenie, że większość wierszy powstała z impulsu, cudownego impulsu, który karze człowiekowi w jakiejś chwili usiąść i zapisać, co mu się tam ciśnie, a potem pozwala czuć się odrobinę lepiej, choć przez krótki czas. I nie jest to zarzut, bo te wiersze wcale nie chcą być kunsztowne, sztuka to dla nich tylko i aż energetyczne porozumienie z czytelnikiem. Co niejednokrotnie kończy się powodzeniem.

„Nie wiem, co powiedzieć.” Tak poeta otwiera kolejny wiersz, bo wiersz w sporej mierze powstaje pozaświadomie, jest mową samą w sobie, ale nie jest to wiersz generowany. Maliszewski szuka poezji czystej, niejako wolnej od swoich własnych ograniczeń, ale robi to zupełnie inaczej niż to ostatnio proponują głównie poeci warszawscy, próbuje pisać przede wszystkim prawdziwymi emocjami i rzeczywistym obrazem, ich ciągłym zestawianiem, stwarza najpierw relacje siebie do pejzażu, a dopiero potem do innych ludzi. Żywi się podróżą, ale nie ma tu spokoju i niepokoju permanentnego włóczęgi (z racji zabiegania, wielu obowiązków), jest pośpiech, okazjonalność, wyrywkowe skanowanie („Dzisiaj mam oczy. Wiozę je przed siebie.”). Wiele razy daje się dostrzec moment, kiedy następuje przedwczesny odwrót (obowiązki wzywają), choć wszyscy widzą, i czytelnik, i ten, co gada w wierszu, że „trzeba jeszcze dalej, w głąb siebie,/ciemnym brudnym pociągiem”. Inwazja i inne wiersze podoba mi się najbardziej właśnie w tych miejscach – „Szronem, Karkonosze, szronem”, „gdzieś urywają się telefony, blokują łącza;/tu myszogłów zapala i gasi/niebo ...”, „rzeka robi zdjęcia”.

To jednak tylko tło. Maliszewski pisze o ludziach. Najbardziej przejmujące są obrazki ze szkoły, obrazki prowincjonalnej biedy.

 

Powędrowałem dzisiaj wzdłuż hałd,

by odkryć kolonie półzapadłych domów.

To stąd przychodzą dzieci, owiane

kwaśnym wiatrem, ze stęchlizną w płaszczach.

 

To zapewne dla wielu czytelników jest ciekawsze, niż „las od podszewki”, powiedziałbym, że jest w tych fragmentach sporo przenikliwej socjologii. Być może nawet jest to metoda na wyrwanie współczesnej poezji z tej nieomal martwej niszy, w jaką się sama wpędziła. „Rozbieraj się. Ale za co. Rozbieraj się,/ty już wiesz za co” jest motywem znacznie bardziej nośnym, niż jakieś tam nikomu niepotrzebne eksperymenty i inne literackie głupoty. Powiedzmy taki fragment: „Jacek F. wie, że ma faulować”, czyż nie mówi on więcej o kondycji polskiej szkoły (Jacek F. to nauczyciel, a rzecz się dzieje na boisku szkolnym), niż wystąpienie ministra edukacji?

I jeszcze osoba mówiąca w tych wierszach. To ciekawie usytuowany osobnik (być może tylko „dla tych którzy się nie liczą/mniej więcej jak ty”). Trzyma się z boku („Był pochód w śródmieściu, ale mnie tam nie było”), ale to nie jest samotny frustrat. To ktoś, kto patrzy. Kto dostrzega. Wcale nie jest tak skoncentrowany na sobie, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. To jest ktoś intensywnie funkcjonujący w otoczeniu, wtopiony w szarą lokalność, ktoś, kto korzeniami siedzi mocno we właściwym dla siebie miejscu. Ten ktoś ma swoją robotę, ale i dystans do niej („robotnicy słowa/gastarbeiterzy wolności/po skończonej robocie wycieramy ręce”). Tu wszystko jest na swoim miejscu, mimo świadomości, że marne jest i to bycie, i miejsce, i owo wszystko. Być może najciekawszy fragment tej książki, to trzy wersy, które z przyjemnością tu przywołam.

 

W dniu, w którym wydrapano na moim samochodzie

nieortograficznego „huja”, zrozumiałem,

że mam od życia dokładnie to, co mi się należy.

 

Od dnia, w którym zrozumie się coś tak zasadniczego, można więcej. Czy w tych tekstach sięga się po to coś więcej? Próbuje się sięgać. Próbuje się szukać. Próbuje się naprawdę pytać. I chociaż „łatwiej daje się głowę/niż odpowiedź”, widać, że do czegoś się tu dochodzi. Można w nich dojrzeć człowieka podążającego ku pewnej harmonii, trudnej, bolesnej – bo uczciwej, bez uciekania się do mistyki, religii, podejrzanych praktyk. To jest właśnie ktoś, kto posiadł tę prostą i trudną jednocześnie wiedzę, że ma od życia dokładnie to, co mu się należy i nie podskakuje, że za darmo chce więcej. Taki pozorny prowincjonalizm, który z powodzeniem ustanawia własne centrum.

Czymże ono jest? Świadomością pisania w zasadzie po nic. „Obudziłem się, żeby pisać. Mam mowę. Drzewa słuchają.” To nie jest wcale narzekanie, że nikt tej mowy nie odbierze („Idziesz, opisujesz./Nikt tego nie czyta.”). To tylko stwierdzenie faktu. Poezja to dla niektórych konieczność, a ta świadomość podbija imperatyw – „tym bardziej pisz po nic”, bo skoro przyszło urodzić się z tym defektem, nie ma co się szamotać, szukając wątpliwych dróg ucieczki, „iść na swój grób trzeba odważnie” – tak kończy się jeden z wierszy krążący niejako wokół tego defektu wrodzonej przerośniętej wrażliwości.

 

Jacek Bierut