/
Karol Maliszewski

Biogram

 

Karol Maliszewski (1960) – absolwent filozofii, adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Wydał dziewięć tomików poetyckich, trzy tomy prozy i pięć tomów szkiców krytycznoliterackich, ostatnio "Potrawy pośmiertne" (2010), "Sajgon" (2009), "Pociąg do literatury. Szkicownik literacki z Dolnego Śląska" (2010). Laureat nagród im. Barbary Sadowskiej (1997), im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999), w 2007 nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Nowej Rudzie.  

 

Twórczość

 

Poezja:

"Dom i mrok" (1985);
"Wiersz wolny" (1987);
"Miasteczko - prośba o przestrzeń" (1988);
"Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce" (1991);
"Młody poeta pyta o-" (1994);
"Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach" (1996);
"Rok w drodze" (2000);
"Inwazja i inne wiersze" (2004);
"Zdania na wypadek. wiersze wybrane" (2007);
"Potrawy pośmiertne" (2010);
"Ody odbite" (2012);
"Jeszcze inna historia. wiersze wybrane" (2015);
"[małe zawsze]" (2017).

 

Proza:

"Dziennik pozorny" (1997);
"Próby życia" (1998);
"Faramucha" (2001);
"Sajgon" (2009);
"Manekiny" (2012);
"Przemyśl-Szczecin" (2013).

 

Krytyka:

"Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy. Szkice o nowej poezji" (1999);
"Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach" (2001);
"Nowa poezja polska 1989-1999. Rozważania i uwagi" (2005);
"Rozproszone głosy" (2006);
"Po debiucie. Dziennik krytyka" (2008);
"Pociąg do literatury. Szkicownik literacki z Dolnego Śląska" (2010);
"Wolność czytania" (2015).

 

Inne:

"Przypadki Pantareja. Wiersze dla małych i dużych" (2017).

 

/
Próbka



 

Oda do deszczu

Drobny deszczyku, co myjesz jaskółki,
lśnią jak gałki z jaspisu
w szybkiej grze za oknem;

 

szukam na strychu zapisanych reguł,
kartki mną się w palcach
i skrzypi guano; ten nieświat

 

staje się światem. To najbardziej boli,
a potem wydaje się losem, mydłem
przy studni dziobanym przez kury;

 

drobny deszczyku, miej to wszystko
w dupie, spadaj jak pochodnia
na wyschnięty las, jak wyrok

 

ucinaj rozmowy na wzniosłe tematy;
zostaw szyfrogram w gęstwinie,
połóż się na dachu i czekaj na słońce.

 

 

Oda do znaczenia

 

Runięcie nie jest związane z runami,
Rooneya też tam nie było
z jego wolejem i kiwką;
coś runęło bez żadnej glorii,
spuchło i odpadło od ściany;
i to miało związek z deszczem,
a więc było też podmycie.

 

Teraz jest szczekanie;
ktoś zawsze czeka, cierpi,
męczy się w swej celi
nieopisanie. Ale pisze, bo miał
pod górkę do szkoły
i zawsze była mgła.

 

Wbrew sobie. Wbrew niemu.

 

 

Oda do tego, co żeńskie

 

Elżbieto, Patrycjo, Joanno, gdzie
was można spotkać, gdzie
mieszka legendarne szczęście,
to ze światełkami w oczach
i na balkonie, gdzie
można lepić bałwana i całować się przy tym
bez konsekwencji, bez pieczęci
i urzędowych pism w sprawie, gdzie
odbywa się wybór i dobór
(obydwa nienaturalne, przypadkowe),
Patrycjo, Joanno, Elżbieto, gdzie
można zamieszkać razem, by
odpocząć od towarzystwa świata
i jego kłopotliwych monitów, gdzie
wypożyczyć kajak,
by zapomnieć, oddać się spływowi,
który z następnym zakrętem
okaże się spławem
gotowych na wszystko trumien,
ale to nieważne,
Joanno, Elżbieto, Patrycjo, gdzie
zobaczę w pełnym świetle
to, co nas łączy
i zapomnę o tym, co nas dzieli, gdzie
moglibyśmy mieć takie same odruchy,
zaczerwienienia, wzdęcia, paznokcie,
a ruch feministyczny byłby
naszym wspólnym ruchem i wydalibyśmy
w lokalnej drukarni humanistyczne
orędzie w siedmiu egzemplarzach, gdzie
moglibyśmy się kochać bezkarnie,
zapominając o kolejce do dentysty
i zapisach do zakładu utylizacji
wszelkich śmieci; liczę na to,
że wasze majtki podarowane w przypływie dobrego humoru
zgrabnie przemycę na tamten świat,

 

bo zawsze byłem przemytnikiem prawdy. 

Próby życia [fragment]

 

Tego dnia wszyscy byli poddenerwowani i patrzyli na niego spode łba. Oczekiwano na wizytację z województwa i panowało niemal powszechne mniemanie, że to za sprawą naszego bohatera wiadome organy miały pojawić się w szkole. Sprzątaczka pracowała ze zdwojoną energią, doprowadzając nawet najmniejsze zakątki do połysku. W pewnym momencie zauważono rzecz przedziwną: ukradkiem pryskała dezodorantem ściany, myśląc, że wydobywający się z nich przyjemny zapach spowoduje wesoły nastrój nieznanego wizytatora. Kiedy Jacek wszedł do gabinetu przestraszonego dyrektora, ten właśnie odwracał zaczerwienioną twarz od bogatego łona sekretarki, mówiąc: - To już trzeci raz dzisiaj i wszystko na nic. Wypowiedź dotyczyła krawata, który rozwiązał się tego poranka po raz trzeci. - On zawsze tak, gdy się pan denerwuje - rzuciła sekretarka i spojrzała niechętnie na intruza. - Chciałem słownik wyrazów... - zaczął bąkać, ale przerwał mu dyrektor. - Brzydkie wyrazy panu w głowie, co? - Co mi w głowie, tego nie wiem, a na krawacie, wie pan, powiesił się pewien poeta francuski - odrzekł Jacek. - Pewnie pederasta - odpowiedział dyrektor w swoim stylu, czekając na wybuch śmiechu sekretarki i przekręciwszy klucz w zamku, otworzył szafkę i wyjął jedną z grubych ksiąg, trzymanych tam z dala od brudnych uczniowskich łap. - Czytałem ostatnio o takim w  „Skandalach”, Gajd się nazywał - pochwalił się dyrektor i dodał wyniośle: - Mówi coś panu to nazwisko? - Jeżeli było napisane Gide, to czyta się Żid - sprostował Jacek. - Nie dość, że pedał, to jeszcze Żyd, a propos de fakto w pana klasie dzieci wylewają na długiej przerwie gorące kakao w czasie picia mleka do doniczek z kwiatami i te zaczynają schnąć. Miałem takie sygnały od pań sprzątaczek. Proszę wpłynąć na młodzież, żeby więcej tego nie robiła, rozumiemy się? - zapytał Zyms. - Jak najbardziej - odrzekł Jacek spokojnie i wyszedł z grubym słownikiem pod pachą.

Na korytarzu otoczył go zaraz rój dzieciaków, każdy miał jakąś sprawę z tych, co się nazbierały przez tydzień, a wymagały interwencji słownika. Żmudne przepisywanie trwało jakiś czas, Jacek przestępował z nogi na nogę, bo na korytarzu okropnie wiało. Chwilami wiatr porykiwał jak nienapojona krowa na pastwisku, nawet gwar dzieci wtedy zamierał, wszyscy przez moment wsłuchiwali się w wycie z nabożnym lękiem i ściskaniem w dołku. Jacek sam był jak dziecko, więc bardzo szybko nawiązał kontakt z dzieciarnią, i chociaż minęło dopiero kilka miesięcy, odkąd pojawił się w tej peryferyjnej szkole, zżył się już z dziećmi i krążył po szkolnych korytarzach zawsze otoczony wianuszkiem chcących z nim porozmawiać uczniów. Dzisiaj jednak schował się w ubikacji, chcąc pobyć sam na sam z gryzącymi go wątpliwościami. Zastanawiał się, dlaczego grono boczy się na niego i doszedł w końcu do wniosku, że wszystkiemu są winne zapiski, prowadzony sporadycznie dziennik, drukowany w postaci „felietonów emocjonalnych” na łamach lokalnego czasopisma. - Podejrzewają mnie, że przesłałem swe spostrzeżenia do województwa - pomyślał i spuścił wodę.

Z zamyślenia, z ciepła przykaloryferowego gniazdka wyrwały go szepty i syki. - Na dyżur! - No, dyżur! - Ruszać się, panie Jacek, ruszać! - zerwawszy się raptownie, wyrwał zaplatany w prawą rękę kabel. Słodką muzykę, trele Mozarta, uciął jak nożem i kiedy nachylił się, by ucapić zapadłą pod stół  wtyczkę, zobaczył demonstracyjnie wyeksponowany gazetowy strzęp pełen jego wierszy. Nastąpiło symboliczne spalenie na stosie (poprzez płody jego umysłu) samego Jacka, wyżenienie go z grona. Splunięto mu w twarz, rzucając szczątki jego alter ego między skrwawione podpaski, pieczołowicie pozawijane w pasy wyszarpnięte z prowincjonalnej gazety. Kolebał się między tymi zwojami piskliwy głos, ale skuteczne trąby Bacha zagłuszały ten coraz mniej znaczący monolog liryczny. Własne szepty w koszu usłyszał, wychodząc, i ze łzami gotowymi do wypłynięcia stanął fejs tu fejs z wrzeszczącą młodzieżą wychodzącą z gabinetu języka angielskiego. Milena, miejscowa piękność z klasy ósmej omal nie wybuchła śmiechem na widok jego twarzy rozmamłanej i rysów napiętych do granic. On omal nie wybuchnął śmiechem na jej widok, bowiem znów ubrała się nadzwyczaj dziwacznie, a włosy skręciła w taką ilość śmiesznych koralików, jakiej historia tej szkoły jeszcze nie znała. Stali tak przez chwilę z rozdziawionymi gębami pełnymi niespełnionego śmiechu, gdy rozległy się ledwo słyszalne w tej ciżbie dźwięki fletu, które rozproszyły okolicznościowe napięcie powstałe między nimi i odrzuciły ich od siebie. Odpłynęli, niesieni falą uczniowskiego tłumu, w dwa przeciwne kierunki. Drugim dyżurującym nauczycielem był tego dnia Szczepan Andrejków, nauczyciel muzyki, który nastawszy się w tym oszałamiającym huku, doznawać zaczął silnych bólów głowy, wręcz sensacji psychicznych. Sam już nie wiedząc, co czyni, wyrwał ze swej jak zawsze przepełnionej kieszeni flet i zaczął grać „Ave Maria” współczesnego kompozytora Stanisława Skupuły, a co większe łobuzy niczym zahipnotyzowame węże przystanęły na chwilę i dysząc ciężko, wsłuchiwały się w nieznaną im muzykę. Nie trwało to długo, lecz nawet te dwie zbawcze minuty ukoiły stargane nerwy obydwu belfrów, a wkrótce dzwonek wyzwolił ich od przykrego obowiązku, wyrwał z kipieli i rzucił na gościnny brzeg pokoju nauczycielskiego. Siedząc w jego zaciszu, długo jeszcze łapali powietrze, jakby naprawdę dopiero co wypłynęli z nielichego gówna.

Tego dnia lekcje przebiegały mu nadzwyczaj szybko, drgnęły nawet opasłe kolosy z okolic ostatnich ławek. W mijających minutach zaczął odnajdywać dobrze znaną lekkość, wypełniało go drżenie, egzaltacja rosła wprost proporcjonalnie. Nieomal płakał, omawiając „Testament mój” Słowackiego na ostatniej lekcji, chrypiał i piszczał, żałośnie przy tym pokasłując. Opuszczał szkołę, dobrze wiedząc, że już do niej nie wróci. Po raz szósty w ciągu ostatnich kilku lat wyruszyć miał w nieznane. Jeszcze tego dnia rano nic na to nie wskazywało, skąd więc w ciągu niespełna kilku godzin lekcyjnych dowiedział się o tym, jak to w sobie odnalazł, trudno orzec. Spakował liche manatki i nadzwyczaj starannie omijając drzwi sąsiadów, wyruszył w stronę ulubionych wzgórz. Mazista ścieżka wiła się pod stopami i rzucała nim na wszystkie strony niczym ostatnim wagonikiem kolejki wąskotorowej. Przytrzymał plecak, żeby go nie utytłać w błocie. Zza pagórka wychylił się Biedronacki Masyw, na którego łagodnych, obłych stokach tak lubiło się zatrzymywać jego oko. Penetrował dość długo znajome zakamarki i szczeliny oddalonej przestrzeni, ale niczego wyjątkowego nie wypatrzył. Czy to mgła zwisająca z nieba pokracznie niby zamoczona firana, czy przejrzysty opar szeleszczący nad doliną - w każdym razie znaku żadnego nie wypatrzył. Kiedyś dopatrzył się zarysu rozbitej głowy Apollinairea i już następnego dnia jakiś sprośny uczniak ugodził go płaskim, dobrym do puszczania kaczek, kamykiem w samo czoło, aż krew się puściła i zalała binokle. Innym razem wypatrzył kształt kobiety, cieleśnie najwyraźniej prawdziwy, i jeszcze tego samego dnia szamotał się miłośnie z młodą sprzątaczka Weroniką na stosie miotał i ścierek ostro pachnących pastą do podłogi. Dzisiaj jednak znaku żadnego dopatrzyć się nie mógł, czy może nie umiał bądź nie chciał. Rezygnacja zajęła jego serce, nie pozwalając zaangażować się zbyt poważnie i mocno w cokolwiek. Sinoszpatackie Pasmo na północnym wschodzie wydawało mu się dziwnie czarne i małe, jakby przez jedną noc skarlało; szukał niecierpliwie maleńkiego krzyżyka wieży widokowej na szczycie Kalenicy i wreszcie dojrzał. Po chwili błysnęło coś właśnie z krzyżyka i mimo mgły dotarło do jego świadomości, jakby tylko dla niego przeznaczony błysk nadziei. Ciche porozumienie między przypadkowym znakiem a nieprzypadkowym odbiorcą. Pragnący znaku doczeka się go na pewno. Czy to znaczyło, że musi udać się na północny wschód i góry przeskoczyć, czy raczej powinien od tego momentu bardziej gorliwie uczepić się symboliki krzyża... Idąc w stronę stacji kolejowej, zaszedł po drodze do pomocniczego kościółka, mającego w swym kształcie coś z krzyża, nie pamiętał tylko dokładnie, o co to chodziło. Ruch tam panował niezwykły. Stropiony, w pewnej chwili chciał odejść. Dyrygująca tym wszystkim siostra zakonna, biorąc go widocznie za kogoś innego, może członka tej oszalałej wspólnoty, wręczyła mu trzepaczkę i oddaliła się szybkim krokiem, nawołując kogoś niewidocznego z tej strony muru. Plecak złożył pod drzewem i począł trzepać olbrzymi czerwony dywan, którego złote desenie miały coś z figury kielicha.

 

Karol Maliszewski