Szlak prozy dolnośląskiej
“Zabawa – jeśli to właściwe słowo – może być następująca. Bierzemy do ręki ołówek i rozkładamy przed sobą mapę Dolnego Śląska. Zamykamy oczy. A następnie na ślepo i chybił trafił, atakujemy ołówkiem dowolny punkt mapy. Odczytujemy wylosowaną miejscowość, albo jej okolicę, i piszemy o niej esej. Zapewniam, że gdziekolwiek wyląduje czubek ołówka, tam znajdą się niewyczerpane złoża tematów” - pisał Henryk Waniek w “Innym Hermesie”. Taką zabawę to my lubimy. I do takiej zabawy zapraszamy: w formie literackiej podróży po Dolnym Śląsku, palcem i okiem po ekranie.
Podobnie jak przy szlaku poetyckim (KLIK), także i w Dolnośląskim Szlaku Prozatorskim zasada poruszania się, choć określona ramami rzeczywiście istniejącej topografii, jest zupełnie cyfrowa. Oczywiście w założeniu tkwi tu wyraźna zachęta, aby ów szlak pokonywać również namacalnie - samochodem, pociągiem, na rowerze, pieszo, cząstkowo, etapami, na wyrywki. Sposób postrzegania przestrzeni Dolnego Śląska przez pisarzy jest, co naturalne, często poddany różnym wykrzywieniom - przez wzgląd na tak zwaną literackość tekstu. Chodziło nam jednak o to, aby za sprawą prozatorskich wyimków z polskich autorów odwołujących się do topografii regionu po 1945 r. inaczej spojrzeć na otaczającą Dolnoślązaków rzeczywistość (krajobraz, architekturę, miasto, wieś); i odwrotnie, aby na - często dobrze znane - teksty prozatorskie dzięki Dolnemu Śląskowi, jego przestrzeni, odczytać w odmienny niż zazwyczaj sposób. Dzięki wpływom środowiska naturalnego, życia miejskiego, albo tego czegoś, co niektórzy czasami nazywają “dolnośląskością”.
Szlak jest tylko niewielką próbką zawartości poniższej mapy (zarazem zachęcamy do lektury totalnej, punkt po punkcie). Mapa jest oczywiście kroplą w morzu literatury prozatorskiej o Dolnym Śląsku. Chcieliśmy zaproponować autorski wybór, czekając na dalsze sugestie ze strony czytelników. Ot, co.
P.S. W szlaku (i na mapie) nie pojawiają się odniesienia do prozy Olgi Tokarczuk, a także dwóch Krajewskich (Andrzeja i Marka). Im poświęciliśmy odrębne szlaki.
Szlak Olgi Tokarczuk: KLIK;
Szlak Andrzeja Krajewskiego: KLIK;
Szlak Marka Krajewskiego: KLIK.
P.S. 2 Na fioletowo na mapie zaznaczyliśmy fragmenty wrocławskich zapisków wspomnieniowych Joanny Konopińskiej, która pojawiła się we Wrocławiu już w maju 1945 r. Choć oczywiście gatunkowo nie przynależą stricte do prozy, teksty Konopińskiej posiadają wyraźne walory literackie, jednak przede wszystkim chodziło nam o uzyskanie efektu, gdy prawdziwe “przeżyte” życie przebija literaturę fikcjonalną. Tak pośród gąszczu prozatorskich fragmentów o Wrocławiu można Konopińską obecnie czytać: jako prozę do bólu realistyczną (tym bardziej realistyczną, bo przeżytą na własnej skórze), wspaniale odmalowującą pionierskie czasy przemiany Breslau - we Wrocław.
/////////////////////////////////////////////
Zaczynamy na zachodnim, górskim krańcu Karkonoszy. W Porębie Pisarzy.
-
Szklarska Poręba
Henryk Waniek bywa uważany za ostatniego śląskiego mistyka. Między innymi dzięki takim passusom:
“Kiedy wieje wiatr, wszystko tu dźwięczy jak w fabryce; jakiejś mechanicznej przędzalni, tartaku lub młynie. Wyginają się świerki, modrzewie, a nawet stare buki. Trawy i zboża kładą się pokotem. Dachówki dostają skrzydeł, a domy dygoczą ze strachu. Świat staje się strzępem chorągwi, z której ulatują haftowane słowa i wiatr je unosi, aby gdzieś porzucić. I w ogóle cały ten górki krajobraz staje się zmierzwioną metaforą".
(Henryk Waniek, "Cmentarz nieśmiertelnych", Wrocław 2015).
Cytowana książka Wańka traktuje o czasach, gdy szklarską kolonię artystów zakładali bracia Hauptmannowie, którzy utrzymywali kontakty m.in. z Augustem Strindbergiem, Else Lasker-Schüler, Frankiem Wedekindem czy Rudolfem Steinerem. W ślad za braćmi poszli pisarze i artyści, którzy się tu osiedlili: “John Henry Mackay, Wilhelm Bölsche, Bruno Wille, malarz Hanns Fechner, kompozytorka Anna Teichmüller, rzeźbiarz Fritz Rumpf, tworząc środowisko artystyczne, dla którego wiodącym tematem twórczości stały się Karkonosze” (zob.http://www.muzeumdomhauptmannow.pl/index.php?page=hala-basni-i-dom-hendricha-w-szklarskiej-porebie, dostęp z 10.10.2020). Jednym z najbardziej charakterystycznych artystów w kolonii był Hermann von Hendrich, z którego inicjatywy przy obecnej ul. Muzealnej 5 powstał fantazyjny "Hendrich-Haus" i zlokalizowana obok Hala Baśni, na której eksponowano wielkoformatowe obrazy nawiązujące do lokalnej mitologii czy krajobrazu (“Ogród Ducha Gór”, “Bogini Wiosna”, “Zamek Ducha Gór”, “Wielki Szyszak”, “Śnieżne Kotły”, “Mały Staw”, “Wodospad Kamieńczyk”, “Górska grań”). Henryk Waniek: “Każdy chciał tego doświadczyć. My również, gdybyśmy się tam znaleźli w stosownym czasie, dalibyśmy się skusić przez wyzywający czar tej pogańskiej niby-świątyni, a jeszcze bardziej przez rozgłos, którego się dorobił ten nawiedzony i ekscentryczny człowiek w średnim wieku” (dz. cyt).
A skoro o Hendrichu mowa - jego dom jakiś czas uratowano przed rozbiórką. Warto się tam wybrać, wyposażając w wiedzę o literackiej Szklarskiej Porębie sprzed ponad 100 lat. Natomiast my zalecamy, aby zapoznać się bliżej z twórczością literacką samego Wańka. A następnie ruszyć dalej.
Ok. 20 kilometrów na wschód:
-
Kowary
Dlaczego Kowary nie rozkwitły turystycznie jak Karpacz czy Szklarska Poręba? Być może odpowiedzią był wysoki poziom uprzemysłowienia tego górniczego miasteczka, zwłaszcza w kontekście tajnej kopalni uranu, pozyskującej izotop U-238.
"Całkiem inaczej, wręcz kontrastowo, wyglądało Osiedle Górnicze, zbudowane przez rosyjskich przyjaciół dla swoich specjalistów od wydobycia uranu. Styl ten określany stalinowskim, a jego okres flagowy, Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, znamy wszyscy do znudzenia. Osiedle tworzyło kilkanaście bloków mieszkalnych poustawianych przy krótkich, zakończonych najczęściej ślepo uliczkach”.
(Wiesław Waszkiewicz, "Tak blisko", Wrocław 2018).
W pobliskim Miejskim Ośrodku Kultury, o socrealistycznej bryle, w ostatnich latach zorganizowaliśmy kilka edycji literacko-artystycznego festiwalu. Przypominam sobie o moich zapiskach z 2015 roku, publikowanych później w “Gazecie Wyborczej”:
“– To? Gang Albanii, mój ulubiony zespół.
Czyli jesteśmy na objazdowym festiwalu preTEXTY, dzieląc czas pomiędzy Tajnymi [Tajnymi Kompletami, czyli wrocławską księgarnią -przyp. red.], a wędrowaniem po Dolnym Śląsku. Dzień wcześniej Wałbrzych, teraz Kowary. Stoimy z Jackiem przed tutejszym ośrodkiem kultury – piękny socreal – i śmiejemy się, że trzeba przemianować nazwę festiwalu na Niska Frekwencja. Pytam stojącego przed drzwiami chłopaczka, na oko rok po komunii, czego słucha jego kieszeń, z której wydobywa się charakterystyczny, plaskający bit. Czy gdybym był w jego wieku, słuchałbym też za pomocą kieszeni? Fakt, słuchawki mogą powodować uszkodzenia w mózgu, więc może lepiej przez ortalion. Ale czy respektowałbym Popka, rymującego ‘To jest Gang Albanii, krótka piłka / wódka, karabin, kokaina i siłka’? Ha!
Jest po jakoś przed dwunastą, Kormorany właśnie skończyły koncert, a nas czeka jeszcze podróż do Wołowa przez Wrocław. Wsiadamy do auta, nad nami księżyc jakoś tak dziwnie epatuje. Sto metrów dalej zatrzymuje nas kowarska drogówka i już wiemy, że zawdzięczamy to wyróżnienie blachom. Policjanci zaglądają do środka, wypatrując w nas uciekinierów z wołowskiego pierdla [Owego dnia ktoś zbiegł z wołowskiego zakładu karnego - przyp. red]. Węszą? Węszą. Człowiek obserwuje ich chwilę potem przez tylne lusterko, doceniając okoliczność, że na szczęście jutro nie musi jechać do księgarni. Jak to, nie jechać? A tak to, bo jest jednak życie poza Tajnymi”.
Wrócić do Kowar, wznowić tam literackie działania - to jeden z planów na przyszłość.
Tymczasem ok. 25 kilometrów na północny-wschód:
-
Bolków
"U bramy bolkowskiego zamku, zbitej z sękatych, wypłowiałych tarcic, wisi. tatarska podkowa. Płasko kuta, o ostro załamanym łuku, czarna od rdzy. Zgubił ją skośnooki wojownik, gdy spieszył pod Legnicę, może trafiony w biegu strzałą bolkowskiego rycerza, Dzisiaj przynęca szczęście ku zamkowym progom...
Brama jednak "na wciąż" zamknięta. Trzeba zastukać w deski kołatką uwieszoną na sznurku. Echo szumi przeraźliwie wśród murów".
(Romuald Cabaj, "Ballada bolkowska", Warszawa 1955).
Nieraz, gdy przejeżdżałem obok bolkowskiego, trzynastowiecznego zamku, moja wyobrażnia nie mogła się powstrzymać się od obrazu rycerzy, przekazujących sobie znaki z zamku Bolków i pobliskiego zamku Świny. A tak na serio: to w sąsiedzkich Świnach przecież przez pewien czas przebywał śląski filozof i mistyk Jakub Böhme, który napisał tam swoje “Posłanie do spragnionej i głodnej duszy”, w czasie gdy do zamku ściągali alchemicy i różokrzyżowcy, a Johann Sigismund von Schweinichen powołał mistyczno-teozoficzne koło z odrębną, osobliwą biblioteką. Ale wracając do Bolkowa. Obecne skojarzenia z tym miastem są w pewnej mierze ucharakteryzowane na gotycką modłę. Gotycką w specyficzny sposób, a to ma się rozumieć dzięki festiwalowi muzycznemu Castle Party, gdzie gotyk jest rozumiany zarówno jako odmiana muzyki metalowej, ale i przez dress code, który często urasta do rangi sztuki. Może ten temat doczeka się kiedyś swojej literackiej reprezentacji (tak, to zachęta).
Tymczasem 30 kilometrów na południe:
-
Sokołowsko
"Ulica Słoneczna tak naprawdę jest słoneczna tylko na jednym odcinku - na samym początku, tuż przy Grunwaldzie. Ale idziemy od drugiej strony: jest dość ciemno, dość mokro, i dość ponuro. Po prawej mamy nowe domki (ci, co zagarnęli, ich sąsiedzi), a potem pustą działkę, po lewej - najpierw las, potem ogródki działkowe, w znacznej części opuszczone, ale ozdobione gdzieniegdzie porożami imitowanymi lub prawdziwymi i polskimi flagami tyskiego, harnasia i klasycznymi".
(Ilona Witkowska, "Biuro Usług Kuracjuszy", w: "Nieswojość", pod red. Agaty Pankiewicz i Marcina Przybyłki, Wrocław 2019).
Poetka Ilona Witkowska wspominała kiedyś swój początek w Sokołowsku: “Pamiętam, że kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy z przyjaciółką, powitała nas grupa ludzi, mówiąc: ten performens, co miał być o 17:30 tutaj, to jest o 19:00 tam, a teraz idziemy na to, co miało być o 18:00; chodźcie z nami! To były Konteksty 2014. Pomyślałam: o, chyba chcę tu mieszkać” (zob.: http://dolnoslaskosc.pl/sokolowsko,1293.html, dostęp z 10.10.2020). Że Sokołowsko stało się “modne”, to zasługa m.in. działającej na stałe od 2012 r. Z wieloma projektami Fundacji In Situ. Festiwal Sztuki Efemerycznej Konteksty, Hommage à Kieślowski, Sanatorium Dźwięku, a także Archiwum Kieślowskiego, reaktywacja sokołowskiego Kina Zdrowie - to niektóre ich działania skierowane nie tylko dla lokalnej społeczności, ale zyskujące ogólnopolski rozgłos. Dalej Ilona Witkowska: “Pamiętam, że w Nowy Rok 2015 po wspaniałej imprezie sylwestrowej w Różance, z tańcami, koncertem, w gronie świetnych ludzi, zamiast pójść spać poszliśmy ze Zbyszkiem Kozerą na spacer. Była 7 rano, mnóstwo śniegu, całkowita cisza. Pomyślałam: o tak, na pewno chcę tu mieszkać”. O skali pewnego transferu mieszkańców ku Sokołowsku może świadczyć fakt, że w tym czasie już coraz trudniej było znaleźć w tej miejscowości mieszkanie, podczas gdy kilka lat wstecz nie stanowiło to żadnego problemu, a ceny były bardzo atrakcyjne. Ilona Witkowska, znów: “Pamiętam, że z jednego z wyjazdów przywiozła mnie koleżanka. Siedziałyśmy w kawiarence nad makaronem z truflami i minęła nas grupa ludzi, z których większość znałam, mówiąc: wszyscy siedzimy pod ‘Zamkiem’; dołączyłyśmy do nich, ładni, bystrzy ludzie, siedzieli na leżakach z winem, kawą, papierosami. Maciek Pierzchała powiedział: dziękujemy, że przywiozłaś nam Ilonę. Pomyślałam: o, jak się cieszę, że tu mieszkam”. No właśnie: nie byliście jeszcze w Soko? Czym prędzej się tam wybierajcie!
Kilkanaście kilometrów (w linii prostej!) na północ:
-
Szczawno-Zdrój
Wielka prośba: czytajmy Zytę Oryszyn. Wciąż niedostatecznie znany jest fakt, jak wysokiej próby jest literatura spod znaku tej - zmarłej przed kilkoma laty, a publikującej sporadycznie - prozaiczki.
"Kiedy matka Kintego dowiedziała się, że teraz mieszkają w Dębnie przy ulicy Obrońców, a nie w Saltzbrunn, nie przy ulicy Friedrichstrasse, powiedziała: - Synu, zrobiłam błąd. Teraz trzeba stąd uciekać"
(Zyta Oryszyn, "Ocalenie Atlantydy", Warszawa 2012).
“Ocalenie Atlantydy” powstawało przez prawie 30 lat. W zasadzie trudno znaleźć książkę tak skoncentrowaną na dolnośląskich powojennych osiedleńcach i niemieckich wysiedleńcach, która posiadałaby zbliżone literackie walory:
"Potem do Saltzbrunnu przyjechali Polacy, najpierw żołnierze, za nimi cywile. Cywile przyjechali całymi rodzinami. Przedziwnie mówili, dla jego ucha ich mowa żołnierze, za nimi cywile. Przedziwnie mówili, ich mowa dla jego ucha brzmiała tak, jakby trzeszczały kredensy, otwierały się jakieś drzwi z nienaoliwionymi zawiasami, jakby tłukły je białe ojcowe filiżanki, jakby pohukiwały sowy, brzęczały roje much, a zegary mówiły tylko: tak, tak, tak, bez tik tik. Nazwiska Polaków kojarzyły mu się z trzaskającymi w kominku polanami, skwierczącą na patelni kiełbasą z łamanymi podczas wichury drzewami, sykiem gęsi. Obok jego domku w niezdewastowanej kamienic ce ma mieszkali Źródelscy i Szczęśni. Także Bogomilscy i Slużyńscy, i Pitkowie. Choć Ślużyńscy i Pitkowie tylko na kilka dni, bo zaraz przenieśli się do Waldburga. A zaraz po nich przenieśli się tam państwo Szczęśni z synem. Tak śmiesznie na niego wolali: Miecijoo, Miecijoo! - Tylko nazwisko Pitek brzmi normalnie - powiedziała matka po cichu, żeby nikt nie usłyszał" (op. cit.).
Ale już zupełnie olśniewająco robi się w pobliskim Leśnym Brzegu. Bo pod taką nazwą funkcjonuje u Oryszyn oddalony o kilka kilometrów...
Gosia Kulik, Joanna Bator i Michał Witkowski.
-
Wałbrzych
Wałbrzych nie miał szczęścia do powojennej transformacji ustrojowej, stając się w latach 90. emblematem upadku polskiego przemysłu (nie tylko górniczego). Z tym skojarzeniem od dłuższego czasu mieszkańcy i lokalne władze usiłują zresztą wciąż walczyć, uznając je za krzywdzące. Wałbrzych miał jednak szczęście do literatury.
"Dojechali do Leśnego Brzegu [tak autorka nazywa powojenny Wałbrzych przyp. red]. Do Krainy Po Wojnie. (...)
A Kraina Po wojnie była podobna do tej, w której mieszkali przedtem. Tylko wszystko tu było poniemieckie. Nawet trawy, lasy i sady. Marchewka i pietruszka, grudy ziemi, psy. Drogi wysadzane gruszami i jabłoniami. A nawet kawki: jedna wrzeszczała chrapliwie donnerweter! Albo krucefiks. Nauczyli ją jeszcze Hai Hitla. Tylko duchy nie były poniemieckie, przyciągnęły razem z przesiedleńcami. Każdy ze swoim”.
(Zyta Oryszyn, "Ocalenie Atlantydy", Warszawa 2012).
I dzieciaki bawiące się w wojnę, względnie w rozstrzeliwanie. Zyta Oryszyn w “Ocaleniu Atlantydy” oddała Wałbrzychowi wielką literacką przysługę: językowo, fabularnie, ale też tematycznie. Ta powieść może też pomóc w zrozumieniu tematu wielkiego transferu ludności, jaki na tych ziemiach się dokonał. Ale przecież autorką, która przeniosła to miasto do literackiego mainstreamu, była tak naprawdę Joanna Bator.
"Nowe wałbrzyskie osiedle wyrosło na wzgórzu porośniętym brzozami pogiętymi od wiatrów. Zimą na jego szczycie zwalały się ściany śniegu, które zalegały do maja, pokryte czarną skorupą jak spaloną skórą […] przy wiosennych wichurach przylatywały nawet gazety z Wrocławia i Legnicy. Targane wichurą latały papiery, strzępy szmat, zardzewiałe rury, martwe ptaki i psie kupy, Nieraz dolecą nawet opakowania od niemieckich czekolad zza zachodniej granicy, z napisami Milka. […] Przed wojną wichrowe wzgórze nazywało się Sandberg".
(Joanna Bator, "Piaskowa Góra", Warszawa 2009)
Jednak nie tylko Piaskową Górą żyje ta literatura:
„Patrzyłam na uśpione miasto, a każde miejsce, które pozostało niezmienione, budziło we mnie jednocześnie niechęć i satysfakcję, jaką daje rozpoznanie po latach pejzażu nieszczęśliwego dzieciństwa: kino Apollo z obdrapaną fasadą w jagodowym kolorze, cukiernia Oleńka, resztką sił trzymające się w pionie romskie kamienice przy ul. Pocztowej”.
(Joanna Bator, "Ciemno, prawie noc", Warszawa 2012).
Polifoniczna, zagmatwana, w osobliwy sposób gawędziarska proza Bator jest też pewnego rodzaju ukłonem w stronę rodzinnego Wałbrzycha, mimo że autorka swoje prozy tworzyła swe książki zazwyczaj w Japonii.
Tymczasem nasze pole widzenie przesuwa się niecałe 20 kilometrów na północny-wschód.
-
Świdnica
“Wjechali w Breslauer Strasse, za plecami zostawiając nowoczesne zabudowania Gazowni Miejskiej. Kiedy mijali zajazd "Zum Grünen Krebs". podkomisarz pomyślał, że napiłby się czegoś mocniejszego. To był jedyny moment podróży, gdy zetknęły się ze sobą dwa odrębne światy - przestrzeń miejska i myśli Juliusa Witticha. Dojeżdżali - z dala było widać most przerzucony przez Bystrzycę i zabudowania odlewni żeliwnej należącej do Gustawa Peiskera i Augusta Rittnera".
(Wojciech Koryciński, "Tajemnice ulicy Pańskiej", Świdnica 2010).
To początek “Tajemnic ulicy Pańskiej”, czyli debiutanckiej retro powieści kryminalnych Wojciecha Korycińskiego, których akcja rozgrywa się w Świdnicy. Myliłby się jednak, kto w protagoniście powieści Juliusie Wittichu, chciałby dostrzec ścisłe powinowactwo z Eberhardem Mockiem Marka Krajewskiego. W tym sensie powieści Korycińskiego bliżej do Umberto Eco czy Jorge Luisa Borgesa - czyli rzeczywistości opowiedzianej bardziej z perspektywy kojarzącej się z księgami, pracą nad lekturami, aktywnością umysłową, filozofią.
Pisał Wojciech Browarny: “Być może jedynym miejscem, w którym bohaterowie Korycińskiego są na swoim miejscu, jest biblioteka. To borgesowskie utożsamienie ma dwa warianty, gdyż w pierwszej powieści jest to domowa biblioteka „dobrego mieszczanina”, materialnie potwierdzająca jego Bildung, kulturalne aspiracje i wykształcenie, natomiast w Niebieskich zakonach to biblioteka kościoła farnego, której uporządkowanie jest zadaniem bohatera. Narrator tej powieści wielokrotnie zaznacza, że ta stara labiryntowa biblioteka jest metonimią Kościoła i miasta, słowa i geometrycznego porządku (urbanistyki średniowiecznego śląskiego miasta). Można dodać, że jest także metonimią roli Schulza (biblioteka jest jego narzędziem pracy i jednocześnie jej celem), intelektualisty, filologa, a wreszcie detektywa-historyka, który chciałby się uważać za „człowieka-bibliotekę”, niezależnego od innych, nastawionego na realizację indywidualnego projektu siebie, i równocześnie potrzebnego innym do opisywania i rozumienia świata” (zob.: http://dolnoslaskosc.pl/?iddoc=171&omowienia=1, dostęp z 10.10.2020).
Jeszcze Koryciński: “Ruszyli. Dorożkarz nawrócił na Wilhelm Platz. Przez chwilę w oknie mignęły niewyraźne sylwetki szachulcowych budynków dworca i trzypiętrowy Hotel Thamm z frontonem, oświetlonym światłem gazowych latarni, w narożu. Zanim jeszcze wjechali w Untere Wilhelm Strasse, mijając Pocztę Cesarską i położone naprzeciw niej Sąd Krajowy i Więzienie, usiadła na brzegu obitej aksamitem kanapy. Gdy tylko odchyliła się od oparcia, niezapięta suknia odsłoniła plecy. Zrzuciła ją z ramion i szarpnęła sznurówkę gorsetu, luzując sztywny pancerz. Max zrozumiał zaproszenie. Jego spolegliwa natura nakazywała, by pomagać ludziom w potrzebie, zwłaszcza jeśli potrzeba dotykała kobiety. A jak zrozumiał, w tym konkretnym przypadku potrzeba była wielka. Była to potrzeba wolności”.
Ruszajmy więc i my w kierunku centralnego punktu ciężkości regionu, czyli ok. 50 kilometrów na północny wschód.
-
Wrocław
"Rynek, Świdnicka, pl. Kościuszki. Neony dodawały trochę uroku ciemnawej Świdnickiej: oto wielki świat, wielki gówniany wrocławski świat, wielki wrocławski świat. Krzywe chodniki. Hotel "Monopol": tu szuje i oszuści siedzą w kawiarni [...] Patrzę na Odrę: naprzeciwko trochę na lewo, ucięte dwie wieże Katedry, tam przecież kładł swe stopy Mieszko I, Bolesław Chrobry, Henryk Pobożny i.... kto mi to mówił? ja też tam czasem przechodzę i co? Widzę dachy domów, wieże kilku innych kościołów: nic ciekawego. Żeby choć statki albo nawet barki kursowały, albo tramwaje wodne, gondole? ślizgacze? Albo wioślarze, niechby nawet kajakarze - nic, nic. Więc na co patrzeć?".
(Jerzy Pluta, "Konie przejadają Polskę", Wrocław 1974).
Trochę prowokacyjnie zaczęliśmy opowiadać o uchwyconym literacko Wrocławiu. Bo te kilkadziesiąt zaprezentowanych na mapie fragmentów może udowadniać raczej, że zdecydowanie jest “na co patrzeć”, niekoniecznie w sposób pisany na modłę laurki czy listu miłosnego. Ale przecież równie dobrze owych fragmentów, opisujących różne wrocławskie lokalizacje, mogło być kilkaset. Czy będzie to Wrocław, tużpowojenny w aktualnym ujęciu Anny Kowalskiej czy Wojciecha Żukrowskiego, czy retro kryminalnym spojrzeniu Jacka Inglota, czy może raczej lata 80. i I okres potransformacyjny u Piotra Siemiona lub Zbigniewa Kruszyńskiego, albo raczej zbliżone chronologicznie, ale zupełnie odległe pod względem wykreowanego świata miasto Michała Witkowskiego... A skoro o nim mowa, to zwróćmy uwagę na pisarstwo dzielnicowe:
“Jesienią na Psim Polu strażacy mają pełne ręce roboty. [...] Płoną łąki oddzielające Wrocław od Psiego Pola, poldery rzeki Widawy podpalane przez wiatr, który też roznosi ogień, to złe nasienie. [...] Ktoś powiedział, że w nocy widziano podpalaczy łąk nad Widawą. [...] Wieczorem widziano dwóch mężczyzn bawiących się zapałkami, a rano ogłoszono, że ogień doszedł do samych granic hipermarketu Géant, oblizał ze smakiem okolice stacji benzynowej Orlen, ale ominął ją. Nie wiedział, co traci”.
(Michał Witkowski, "Fototapeta", Warszawa 2001).
Wrocław zaprasza do bliższego wniknięcia w powieściowy świat. Tymczasem aby dolnośląski hegemon nie zdominował nam zupełnie obrazu regionu, wróćmy na peryferia. A dokładnie ok. 60 kilometrów na południowy-zachód.
-
Bielawa
Hubert Klimko-Dobrzaniecki to z urodzenia bielawianin, przez emigracyjne lata przyszywany Islandczyk, a obecnie piątej wody Austriak. Bielawa, doskonale spełniająca kryteria małomiasteczkowości. Diabelnie autora fascynuje wymyślanie alternatywnych historycznie scenariuszy. Jeden z głównych sposobów na jej uatrakcyjnienie polega na wykorzystywaniu kontekstu historycznego – w tym wypadku oczywiste jest posługiwanie się wariantem „za Niemca”, gdy na Bielawę wołano twardym „Langenbielau”. Długa Bielawa. Najdłuższa wieś w Prusach. Ciągnąca się niemożebnie leniwym strumyczkiem jednej ulicy, wokół której odmalowywani są bohaterowie – stomatolog Tannenbaum, który chciał być rzeźnikiem, rzeźnik Kraft, marzący o fachu dentysty. Ponadto wojenne historie o rozłąkach, tragediach, o wytrzymałości na zło wyrządzane człowiekowi. Ma więc rację Dariusz Nowacki, który twierdzi, że „osiem opowiadań zgromadzonych w tej książce to kawałki do czytania w najbardziej podstawowym i niemal archaicznym sensie”. W konsekwencji całość niekiedy zacina się – staromodna igła gramofonu czasem buntuje się, nie chce odtwarzać ścieżki dźwiękowej. Słychać niezamierzone trzaski. Przypadkowe skrecze. Dlaczego? Wariat bowiem najlepszy bywa wtedy, gdy Dobrzaniecki pozbywa się stylowego sztafażu, przestaje eksponować zamierzchłe realia, nie uwydatnia znajomości historycznej, którą w taki czy inny sposób nabył – słowem, gdy wszelkie pośrednio przyswojone umiejętności odsuwa w daleki kąt, a korzysta z doświadczenia zobaczonego na własne oczy, przeżytego na własnej skórze. Odnoszę wrażenie, co wywodzę przede wszystkim z tytułowego opowiadania, że archaizujący koncept Dobrzanieckiemu zwyczajnie nie służy. Że mocniejsze są jego proste, zaskakujące frazy; gdy mocuje się z groteską, z ciałem, seksem, lubieżnością, nie przesadzając także z metafizyką, do której autor często odczuwa przesadną sympatię. I bywa, że to miłość bez wzajemności. Wariat to przecież także sposób na nostalgię Dobrzanieckiego, na przeszywający spleen Islandii, udrękę końca świata, na którym przebywał całą dekadę. Na którym ludzie dziwaczeją. Wariują. I chcą powracać w rodzinne strony.
Przejeżdżamy przez środkową część Gór Sowich (w linii prostej będzie to jakieś 15 kilometrów).
-
Nowa Ruda
"A więc urodziłem się w 1960 roku w Nowej Rudzie, w Sudetach Środkowych, które nigdy nie należały do Polski, ale teraz należą do mnie, chciałbym, żeby weszły do literatury ze swym całym niejasnym bogactwem. Chodzę po nich z radością i uniesieniem, są najpiękniejsze na świecie".
(Karol Maliszewski, "Faramucha", Kraków 2001).
Wprawdzie prozatorsko opisaną Nową Rudę zdominowało skojarzenie z powieścią Olgi Tokarczuk “Dom dzienny, dom nocny”, jednak to do urodzonego i wciąż mieszkającego Maliszewskiego mam słabość. Jego czułość, myślenie o lokalności, a jednocześnie niegasnąca żarliwość jako pisarza, krytyka czy animatora kultury - jakoś mnie ujmuje. A skoro pojawiła się postać noblistki z pobliskiego Krajanowa: “Proza Karola Maliszewskiego ma już swój rozpoznawalny idiom – jest mocno zakorzeniona w języku, niespokojna, zacierająca granice między poetyckością a konkretnością, osadzona w przestrzeni. Tym razem drobne okruchy narracyjne składają się na coś w rodzaju gabinetu osobliwości, fantazyjnych postaci, portretów mieszkańców pewnego – znanego nam i nieznanego zarazem – miasteczka, które mogłoby być każdym miasteczkiem ale jest tym jednym, wybranym przez grę fikcji i fantazji. Niepokojąco bliska perspektywa, z której je czytamy, sprawia zarówno czytelnicza przyjemność, jak i wstydliwą radość, jaką cieszą się zawsze podglądacze”.
Tymczasem ok. 15 kilometrów stąd:
-
Szczeliniec Wielki
Strzaskany, Spękany, Stołowiec - tak po wojnie też nazywano najwyższy szczyt Gór Stołowych 665 – tyle stopni należy pokonać, żeby wdrapać się na szczyt; tworzące go formy skalne posiadają różnorodne reprezentacje językowe (potwierdzają to nazwy poszczególnych skał: Pies, Mamut, Małpa, Kwoka, Żółw, Sowa, albo bardziej wyrafinowane, jak Kołyska Księżniczki Emilki czy Fotel Pradziada); wart szczególnej wzmianki jest wąwóz Piekiełko (ok. 17 m. głębokości i 100 m długości), posiadający dojmujący mikroklimat. Spójrzmy jednak na literaturę.
"Uwierzmy, że każda góra jest czarującym organizmem. Posiada własna duszę, urodę i mądrość. Potrafi się radować i potrafi cierpieć. Owóż, nigdzie nie widziałem góry równie cierpiącej i umęczonej jak ów Szczeliniec Wielki. Zapewne cierpi z powodu swej niefortunnej nazwy, tak jak Reks cierpi, gdy go przemianować na Burka. Ale główną przyczyną tej martyrologii są tysiące turystów zadeptujących każdego sezonu, od prawie dwustu lat, dawniej nieprzystępną i świętą górę".
(Henryk Waniek, "Hermes w górach śląskich", Wrocław 1994).
Zanim po raz kolejny kiedyś pokonamy owe 665 stopni w drodze na Szczeliniec, warto wyobrazić sobie, jak dotarcie na ów szczyt przebiegało w epoce przedturystycznej, do której narratora Wańka zdaje się wyraźnie tęsknić.
Ok. 30 kilometrów dzieli nas od ostatniego punktu na szlaku, miejscowości o przedziwnej nazwie:
-
Skrzynka
Niem. Heinzendorf, a w pierwszych latach tużpowojennych wpierw Ptakowice (1945), a następnie Henryków (1945). Henryk Worcell pojawił się tu jeszcze w roku zakończenia II wojny i jak mało który dolnośląski prozaik, w swojej twórczości orbitował wokół tematu wielkiego powojennego transferu ludności na Ziemiach Odzyskanych (czasami określanymi jako Uzyskane).
"Pierwszym uczuciem, jakiego doznali po wyjeździe Niemców, była radość, głęboka, upojna, sprawiająca zamęt w myślach i niepokój w sercach. Zadumani i milczący niby duchy krążyli wśród zabudowań gospodarskich i nie mogli oswoić się z myślą, że prócz nich nikogo tu więcej nie ma. W pokojach pusto, w pootwieranych szafach nagie wieszaki, po oborze nikt już nie chodzi, a w wielkiej kuchni nie słychać głosu małego Waltera, tylko przez otwarte okna ciurka niestrudzenie śpiew skowronków. Doprawdy, czuli się jak dzieci zabłąkane wśród komnat wielkiego zamku, w którym można i stracha spotkać, i skarby znaleźć. Zaglądali do piwnic, wchodzili na strych, otwierali komody i ciągle odkrywali coś nowego".
(Henryk Worcell, "Grzech Antoniego Grudy", w: "Dzieła wybrane", Wrocław 1979).
Autor bestsellerowych przedwojennych “Zaklętych rewirów”, po 1945 r. łączył życie pisarza z pracą na roli, prowadząc w Skrzynce 10-hektarowe, nastawione na hodowlę bydła gospodarstwo. Jak zachować balans między tymi aktywnościami, i czy jest to w ogóle możliwe?
“Trudniejszą sprawą jest dla mnie pogodzenie ciężkiej pracy fizycznej z literacką. Nie wiem, jak sobie z tym dają radę inni pisarze znajdujący się w podobnym położeniu. ‘Zaklęte rewiry’ pisałem przeważnie nocą, nieraz po całodziennej pracy zarobkowej, byłem jednak wtenczas młodszy o czternaście lat, a sama praca kelnera, nie tak ciężka i męcząca, jak koszenie łąki lub orka. Teraz po całodziennej robocie w polu, nie jestem zdolny do napisania porządnego listu. W końcu listopada, mając pomocników, którzy mogli mnie już zastąpić w pracach gospodarskich, zabrałem się do pisania „Odwetu”. Przez dwa tygodnie przekreślałem zaczęte stronice, wydzierałem zapisane kartki, ogarniała mnie rozpacz na myśl. że nie ruszę z tą powieścią. W styczniu nad jednym rozdziałem pracowałem dwa tygodnie, a w końcu marca ostatni rozdział napisałem w ciągu jednego dnia. Spieszyłem się, bo już był czas na wiosenne roboty w polu. Ale oto nowy kłopot: umysł pracował sprawnie – ciało odmawiało posłuszeństwa. Po kilku godzinach pracy przy młóceniu koniczyny czułem się, jak gdybym ręce i nogi miał poprzetrącane, grzbiet obity drewnianą pałką, następnego dnia z wielkim trudem dźwignąłem się z łóżka” (Henryk Worcell, Ludzie ze Skrzynki, w: „Nowiny Literackie”, nr 30, zob.: http://www.przyladekhistorii.pl/index.php/2019/03/02/henryk-worcell-ludzie-ze-skrzynki/, dostęp z 10.10.2020).
To po poniemieckości drugi temat twórczości Henryka Worcella, nad którym warto się pochylić, spoglądając na tutejszą panoramę Gór Złotych rozciągająca się z Doliny Skrzynczany, i bryłę filialnego kościoła pw. św. Bartłomieja.
Skrzynka kończy nasz krótki szlak, ale oczywiście tak naprawdę przecież go zaczyna. Wystarczy przecież spojrzeć na powyższą mapę prozatorskiego Dolnego Śląska. Zaczerpnąć z niej coś inspirującego lub uzupełnić ją dziesiątki lokalizacji uchwyconych w setkach wyimków z powojennej polskiej literatury. Tak, to zaproszenie. Zapraszamy - za Henrykiem Wańkiem - do zabawy.
Grzegorz Czekański
Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Kultura w sieci.